takimi limuzynami kiedyś można było zwiedzić Warszawę



powrót do strony głównej

Wycieczka Klubowa na Hel (do bazy wojskowej)


8 listopada 1999 Niedziela



Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, powielanie i publikowanie ZABRONIONE.
Copyright © 1999-2oo9 KajTan


      Obudziłem się za troszeczkę za wcześnie(tak ze 2 godz.), lecz dzięki temu zdążyłem się zapakować i zabrać wszystko, co potrzebne. Prócz tego, że była okropna mgła(z moich okien widać daleki horyzont i kilka większych bloków, ale tego dnia z wielkim trudem można było dostrzec ten oddalony o jakieś 25-30 metrów), nic nie przemawiało przeciw tej eskapadzie. I tak już pogodziłem się z faktem braku osoby towarzyszącej, jedni nie mieli czasu, jako że mają kolokvia w poniedziałek lub wtorek, inni zajęcia w sobotę i niedzielę na studiach zaocznych, albo inne, prywatne plany. Z całej rzeszy znajomych(prócz osób, o których za chwilę)nie było ani jednego chętnego na darmowy wyjazd do tajnej bazy wojskowej Helu.

      Z domu wyszedłem wcześniej, niż to powinno mieć miejsce. Powód był nieskomplikowany: po zimnej nocy(czwarty z kolei - niestety, złodzieje nie próżnują)akumulator odmówił współpracy z cewką zapłonową, choć rozrusznik kręcił. Krótki rozbieg(rano jogging jest wskazany)i zapalił bez żadnych oporów. Zresztą nigdy go nie trzeba było pchać daleko. Mgła na parkingu była większa, niźli z okien domu. W modelu 68' nie przewidywano miejsca na światło przeciwmgłowe, tak więc jego nieobecność powodowała pewną dozę obaw. Jak się okazało, w pełni uzasadnionych. Podróż z prędkością 40 km/h była szaleństwem. Lekko parujące szyby, mgła na ulicach i maleńkie kropelki skraplające się na przedniej szybie(bez innych można w pewnym stopniu sobie poradzić)- nie były w stanie odwieść mnie od zamiaru dojechania na miejsce zlotu - placu przed Oceanarium w Gdyni. Podróż przez Trójmiasto trwała chyba wieki, raz było całkiem przejrzyście, by zaraz potem zanurzyć się w białej zupie.

      Na miejscu spotkania - choć byłem prawie godzinę wcześniej od momentu wyjazdu - nie było nikogo z naszej grupy. Owszem, jacyś ludzie z bezczelnie młodymi autami, od nas - żywej duszy. Trupów nie było widać, więc wychodziło na to samo. Moich współpasażerów(dojeżdżających spoza rejonów uznanych za ...hm, peryferie?)takoż ni widu, ni słychu. 30 minut później zaczęły mnie nachodzić wątpliwości, a może to nie dziś, albo odwołano wycieczkę ze względu na mgłę? Dwa telefony - do Komandora i Yoy'a i wszystko jasne. Spóźniają się. Po chwili dał się słyszeć charakterystyczny warkot dwusuwowego silnika Syrenki.

      Niedługo potem dojeżdżali inni uczestnicy. Najpierw dało się ich słyszeć, by po chwili wyłoniły się z mgły antyczne sylwetki weteranów szos. Kilku z nich miało wyraźny niedobór świateł z przodu. Gorączkowo poszukiwaliśmy pojazdu z tylnym światłem przeciwmgłowym - był to Fiat 126p w zastępstwie za wojskowy motocykl z przyczepą. Ogółem zebrało się nas 14 załóg, w tym jeden człowiek na motocyklu. Pomimo skórzanego kombinezonu i dużej ilości ciepłych elementów ubioru, Waldek nie wyglądał na specjalnie rozgrzanego. Po krótkiej odprawie, udało się nam zapakować do wehikułów i ruszyć jako tako zorganizowaną kolumną. Niedługo, każde skrzyżowanie ze światłami coraz bardziej oddalało nas od siebie. Ustaliliśmy pierwszy postój na stacji benzynowej po prawej stronie drogi, lecz zapomnieliśmy podać sobie nazwę tejże stacji. Po prostu zatrzymaliśmy się tam, gdzie już stało kilka naszych aut. Jedni tankowali paliwo, inni pompowali koła, jeszcze inni chodzili z obłędem w oczach w poszukiwaniu toalety, a pozostali nie wychodzili z ciepłych samochodów na zewnątrz. Tutaj wycofało się czerwone MG z powodu awarii opony. Kiedy już wszyscy odpalili swe silniki(pomimo ogromnej ilości niebieskich spalin), ruszyliśmy dalej w niewidoczne.

      Kolumna aut z przeszłości wyłaniała się jak latający Holender z gęstej mgły, na chwilkę dając dowód swego istnienia, by po chwili rozpłynąć się w niebycie złośliwej aury. Reakcje były różne: jedni machali do nas przyjaźnie(nawet policja !), inni na krótki moment przyłączali się do naszego peletonu, niektórzy pozdrawiali nas klaksonami, a nieliczne jednostki pokazały nam język(sztuk jedna - lat ok. 7). Wiele osób przystawało na chwilkę, by przypomnieć sobie odległe czasy. Byli i tacy, którzy nawet nas nie zauważyli, życie dla nich toczy się szybkim pędem - szkoda na to czasu...

      Nie mam pojęcia, który jechał pierwszy, ale człowiek ten niestrudzenie sunął 50-tką, czasem widać się zapomniał, bo linia prędkościomierza dochodziła do 60-ciu. Silnik cichutko mruczał, kolumna wolno posuwała się naprzód, a w ślad za nami jakieś 20 aut potulnie(zakaz wyprzedzania)wlokło się(choć nie wykazywali oznak zdenerwowania). Do samego Helu dojechaliśmy jako przedostatni - trudno to określić, jako że Waldek na swej Hondzie był raz za nami(żywo reagując na nasze pozdrowienia), by zaraz potem zostawić po sobie tylko ryk silnika i rozwiane liście. Nie zważał na zakaz wyprzedzania, parkowania, podwójną ciągłą linię czy zakręty. W tak wolnym tempie silnik mu się przegrzewał - motocykle są chłodzone powietrzem, im szybciej jedzie, tym intensywniej się schładza.

      Przed wjazdem do bazy nikt nam nie przeszukiwał bagażników(na szczęście, nie wiadomo co mógłby znaleźć), kieszeni czy plecaków. Nie przechodziliśmy przez wykrywacz metali i nie wąchał nas żaden pies. Za to żołnierze na wartowni salutowali nam podczas wjazdu. Eskortował nas zielony Polonez w drodze na ogromny parking. To chyba zbyt słabe słowo na określenie tego lotniska. Wzbudzaliśmy zainteresowanie czerwonych beretów.

      Prawie zorganizowaną grupą szliśmy razem z vice gubernatorem Helu(bardzo nie lubi, kiedy się o nim tak mówi)i niższym stopniem wojskowym na sam początek Rzeczypospolitej. Po drodze zwiedziliśmy baterię(w każdym bądź razie działo o zasięgu ok.40 km kaliber 135). Nic już się nie dało odkręcić i zabrać na pamiątkę. Kiedy nasz przewodnik wspomniał, że w lasach można znaleźć poniemieckie hełmy, naboje i pociski - tak mi się zdaję - połowa męskiej grupy miała ochotę choć na godzinkę oddalić się w przeciwną stronę. Dzięki mgle zwiedziliśmy tylko część plaży na najbardziej wysumiętym krańcu północnej Polski. Kilka osób ścigała się z falami morskimi - na szczęście nikt nie zdążył się zmoczyć, kiedy szliśmy na zwiedzanie latarni morskiej. Dziarsko przebrnęliśmy przez ściślej strzeżony teren wojskowy(dwa bardzo ostre psy siłą zaciągnięto do kojców)i naszym oczom powoli, jakby zza mgły zaczął ukazywać się widok czerwonej wieży. Latarnia była zamknięta na cztery spusty, dopiero vice z czeluści swych przepastnych kieszeni wyciągnął klucze i sezam stał otwarty. Schodów było mnóstwo(200, choć jedni twierdzili że tylko 197, a drudzy - 199), korytarz wąski, ciemności zgoła egipskie. Kiedy udało się nam dotrzeć na górę, na sam szczyt Helu, nic nie zobaczyliśmy. Mgła spokojnie skrywała zapierające(a kto to wie?)dech widoki na okolicę. Ludzie ciągle dochodzili, miejsca zostawało coraz mniej. Zejście na dól, kiedy jednocześnie ktoś szedł w górę - było prawie niemożliwe, a na pewno mocno ograniczone. Kiedy wszyscy zeszli(jak niepyszni z braku zapierających dech w piersiach widoków), zaczęliśmy się zastanawiać, czy są już wszyscy. Myśl, żeby ktoś z nas poszedł na górę sprawdzić - nawet mikomu by w głowie nie zaświtała. Jeśli ktoś tam został, to trudno. Wrócimy po niego później.

      Z latarni morskiej udaliśmy się na parking, gdzie grupka żołnierzy rozkręcała na części co lepsze samochody. Żartuję, w skupieniu oglądali relikty nie tak znowu dalekiej przeszłości. Jeden z nich dostąpił zaszczytu poprowadzenia auta komandora(Opla Rekorda B z 1966 roku). Ruszył ostro, z wizgiem wziął zakręt, rwąc trawę tylko trochę zużytymi oponami, i przystąpił do kontrataku. Kierował się na beztroską grupę "turystów". Po wywołaniu lekkiego chaosu, popędził kilkaset metrów dalej, zawrócił i zatrzymał "piekelną machinę" u stóp komandora. Lekko poskrzypując otworzyły się drzwi, a człowiek ot tak sobie stwierdził -nawet jedzie.Kiedy udało się nam uruchomić wehikuły i uformować jako taką kolumnę, pojechaliśmy gdzieś przez Hel do Muzeum. Zaparkowaliśmy na chodniku, daleko od ulicy, na jakimś placyku pod budynkami. Stawaliśmy jak popadło - miało się to zemścić przy wyjeździe. Muzeum mieściło się na otwartym terenie ogrodzonym drutem kolczastym wzór dk-26. Z podziwianych tam eksponatów udało mi się bezbłednie rozpoznać torpedę i działko. Ah, i jeszcze minę głębinową. Przy tej minie załoga pozowała do zdjęcia robiąc minę(głupią, a jakże). Zapomniałem dodać, że wejście odbyło się drogą niegodną naśladowania. Jako że niemożność otwarcia kłódki przy bramie stała się faktem niepodważalnym, kto czuł się na siłach pokonać ogrodzenie metodą uznaną za niehańbiącą tylko włamywaczom, ten dostąpił zaszczytu dotknięcia eksponatów. Kiedy komandor objaśniał kolejne działo - jeden z nas krzyknąl do ludzi stojących na wprost od lufy -Proszę się odsunąć !. Wydostaliśmy się tą samą drogą, którą weszliśmy. Koło aut stała już grupka dzieci wesoło wołając" zamawiam, nie bo już go zamówiłem !"I zaczęło się. To, że nikt nikogo nie otarł, stuknął i przyrysował, to już nawet nie cud, tylko coś o dwa stopnie wyżej.

      Z sobie tylko znanym tumultem, dotarliśmy do kolejnej bramy wojskowej, z rogatkami, kamerą i innymi zabezpieczeniami. Wpuszczono nas bez jakichkolwiek podejrzeń o próbę zamachu, sabotażu, czy czego tam. Mijani po drodze żołnierze na żywą reakcję naszej załogi(machaliśmy do wszystkiego, co się ruszało", reagowali podobnie, po prostu podnosili rękę w geście pozdrowienia(jeśli było inaczej, to proszę mnie nie uświadamiać). Zajechaliśmy po kilku zakrętach, oczom naszym ukazał się(nikt nie patrzy Wam przez rękę ?)port wojskowy. Kilka okrętów wojskowych, nie dużych, nie małych, ale były. Po nadbrzeżu mijając smutnie sterczące polery, zajechaliśmy pod kapitanat. Tak mi się wydaje, bo w każdym szanującym się porcie winien być kapitanat. Ponownie wolna amerykanka w parkowaniu. Mieliśmy zwiedzać ścigacza i trałowca. Po krótkim podziale na grupy, udaliśmy się na przeszpiegi. Byliśmy w grupie z komandorem, który kiedyś był komandorem jednego z tych okrętów. Byliśmy więc wszędzie. Pod pokładem, w kambuzie, maszynowni, kajutach marynarzy, na mostku i na najwyższym decku. Udało się nam usmarować wszechobecnym towotem, dotknąć tego, co było w zasięgu ręki. Urwać się nie dało nic. Szkoda. Choć może by nas wtedy zamknęli za dywersję lub coś takiego. Komandor wyłuszczył nam wszelkie zmiany, co chwila prosząc, by nie robić zdjęć. To jedno było wykonalne. Marynarze dwoili się i troili, by nas upilnować, ale byliśmy zbyt ruchliwi. Dochodziła 1600, co oznaczało się, iż szaleliśmy na obu okrętach półtora godziny. Przynajmniej ja byłem głodni. Inni na przejedzonych też nie wyglądali.

      Jako jedni z pierwszych uruchomiliśmy silnik(nasz był silnikem, inni mieli pod maską pijaka), stanąłem koło trałowca, obok mnie czekał Marek w Fiacie 1100. Po chwili dołączyła do nas Skoda 1000 MB. Może to z głodu, a może z przejęcia, któryś warknął silnikiem na wysokich obrotach. Marynarze wylegli na pokład. Warknąłem i ja. Pomruki zamieniły się w jeden głuchy ryk. A zaraz potem wrzask opon na betonie. Przez moment pierwsza była Skoda, lecz chyba cięgła dźwigni biegów szwankowały, bo po chwili Marek wysunął się na czoło. Ale i on zwolnił( jakby mi pojawił sie na drodze betonowy poler, też by zahamował). I tym sposobem w zakręt z wizgiem opon wszedłem ja. No dobrze, ale co dalej, którędy do bramy, jak nas przepuszczą i dokąd potem ? Tak więc przy bramie, a raczej przed zatrzymaliśmy się w oczekiwaniu na komandora. Majestatyczny Opel pojawił się po kilku minutach, wic potulnie udaliśmy się za nim. Znajome uliczki, wjazd na chodnik pod budynki przy Muzeum. A obok .... Kasyno. Pomyślicie(może nie wszyscy, bez obrazy :) ), że mają tam jaskinię hazardu. Ale nie, to jest stołówka oficerska. Dla żołnierzy niższych stopniem przeznaczona jest kantyna. Chyba. A tam... ważne, że było jedzenia. I to jakie. Wybór niewielki, zupa - krupnik(naprawdę polecam), na drugie kurczak lub kotlet schabowy. Palce lizać. Zbieranie zamówień, wydawanie dań(ale mi się rymło), i regulowanie rachunków odbywało się ruchem po kwadracie, poczynając od naszego stolika. Nie wiem skąd ten przywilej, grunt, że zaspokoiliśmy głód jako jedni z pierwszych. Ci którzy nic nie zamówili, zostali grzecznie poproszeni o opuszczenie sali, w końcu to wojsko. Padły insynuacje, że Ci, którzy nie mają przy sobie książeczki wojskowej, nie zostaną wypuszczeni. Ale to tylko plotki.

      Po obiedzie i chwili odpoczynku udaliśmy się do delfinarium. Co prawda było już ciemno, ale uparliśmy się wykonać plan. Po drodze Waldek uczył Sylwię jeździć na motorze. Z dzikim wrzaskiem. Sylwii, nie motoru. A może się tylko przesłyszałem...
Delfiny były cudne, wszyscy wyciągali do nich ręce w nadzieji dotknięcia takiego ssaka, póki na głos nie przeczytałem kartki - Prosimy oniewyciąganie rąk do delfinów, gryzą. Po chwili każdy miał ręce w kieszeniach. Delfiny były śliczne, cudne i nawet po ciemku kontakt z takim milusińskim dawał sympatyczne odczucia.

      Mgła znowu dawała znać o sobie, prawie po omacku trafiliśmy do aut, spokojnie uruchamialiśmy wehiukuły. Zgodnie z obietnicą fajerę przejął kolega Yoy'u wprawnie instruowany z fotela pasażera, wycofał i zręcznie ruszył do przodu, co chwila dopytując się jak się wkłada poszczególny bieg... Sylwia spokojnie zasnęła na tylnym fotelu, kompletnie nie przejmując się poczynaniami kierowcy, lub tylko udawała błogą niewiedzę. A prócz tego Waldek miał tak ustawione światło przednie, że podsufitkę widziałem na wylot... W tej mgle tylko kiloro obcych kierowców nie potrafi zrozumieć, że światła przeciwmgłowe przednie wyłącza się, kiedy zbliżają się do jakiegoś pojazdu. Ale po co...

      W Gdyni kolumna się rozerwała, część ludzi pojechała w lewo, część w prawo. Moi pasażerowie też się ze mną pożegnali, i mimo kompletnej mlecznej zupy ograniczającej widoki i pejzaże, wycieczkę należy uznać za bardziej niż udaną.






powrót do strony głównej