Stwierdziliśmy, że jedziemy na wycieczkę, by jakoś zakończyć ten sezon. A jak wiadomo, najlepszym
organizatorem jest Korek. I zostało ustalone, że będzie wycieczka na lotnisko wojskowe, byśmy sobie poćwiczyli slalomy i inne manewry przed
następnym rokiem, żeby nie wypaść słabo.
Termin był ustalony na 2 tygodnie wcześniej, niemniej jednak miejsce i czas wyjazdu ulegały zmianie. I co chwila dostawałem
smesy i telefony od znajomych z klubu (za co szczególne dzięki). Ostateczne ustalenia stanęły na parkingu pod IKEĄ o godz. 93o. Wyjazd kolumną
miał być o 10oo.Tak więc wstaliśmy skoro świt, aby zrobić wałówkę, zabrać co potrzebne, zakupić kiełbaskę na ognisko. Ustaliliśmy, że bierzemy
też Forda, a niech mój brat też ma jakieś przyjemności. Na CPN-ie zostawiliśmy część (sporą) naszych oszczędności. Fordem pojechaliśmy do mojej
firmy, gdzie parkuje Fiacik. W tym miejscu chciałbym zbluzgać ludzi, którzy są odpowiedzialni za stan techniczny objazdów trójmiejskiej obwodnicy.
Bo dzień wcześniej wracałem z Redy tą drogą i jadąc tzw. objazdem remontu wyrżnąłem w dziurę (myślałem, że nie mam już połowy prawego zawieszenia)
i całkowicie o tym nie wiedząc zaparkowałem ciemną nocą pod wiatą w firmie. W niedzielny poranek śpieszyliśmy się nieco, bo jeszcze mieliśmy odebrać
kolegę Yoya z SKMu we Wrzeszczu. A tu flaczek. Piąte koło nie używane od roku (chyba), jakiś kwadrans i było zmienione, ale nie lubię jechać bez
zapasu w trasę. I pojawiła się tylko jedna myśl, żeby Korek miał sprawny zapas !!!
Na CPN-ie (tym razem Fiacikiem) facet się lekko zdziwił, w jaki sposób ja uruchamiam swój wehikuł. Otóż od miesiąca walczę
ze stacyjką, w której albo łamie się jeden element, który totalnie blokuje mechanizm w pozycji wyłączone, albo wyciera się kawałek plastiku, i
po uruchomieniu silnika nie działa żaden układ elektryczny (poza zapłonowym), czyli nie ma świateł, migaczy i hamulcówek, że o innych nie wspomnę. I
zawsze się to psuło w nocy, bo w dzień to po co ? I od 2 tygodni jeździłem na kabelkach połączonych w ciekawy sposób (nie powiem jaki, bo mi kilka
osób usiłowało poderwać furę) A nie daj Bóg, aby mi się to gdzieś w trasie rozłączyło, bo stoję unieruchomiony na amen.
Yoy'u szedł obarczony aparatem i statywem. Hmmm... nie ma to jak profesjonalizm. Zapakowaliśmy się do gablot i pomknęliśmy
wyremontowaną Słowackiego na miejsce spotkania. Przyznaję, trochę nam po drodze odbijało, ale w końcu na taki rajd jedzie się raz w roku. Taka
piękna, pusta i szeroka dwupasmowa jezdnia, równa jak stół, zacząłem się ścigać z moim bratem. Redukcja do trójki, przyspieszenie ślimacze, ale
oto powoli wysunąłem się przed niego. Niestety, po chwili Piotr zredukował z 5-tki także na trójkę i już był obok mnie. Zaczął się zgrywać, złapał
kurczowo kierownicę, zgarbił się i pokazał obraźliwy gest. Nie byłem mu długo dłużny. Nic nie trwa wiecznie, zbliżał się do nas autobus miejski,
jadący spokojnie pod górkę. Ford zwolnił, Fiacik wskoczył na lewy pas i tylko śmignęliśmy obok czerwonego monstrum. A tak na marginesie, w autobusie
jechał znajomy z klubu i widział całą akcję. A co tam... Byliśmy pierwsi, prócz nas i ochrony żywej duszy. Po jakimś kwadransie najpierw
usłyszeliśmy szczekanie psów, potem za zakrętu wyłonił się biały Fiat 125P i już było wiadomo - jedzie Korek. W chwilach następnych zjeżdżali
się następni uczestnicy. Było nas coraz więcej, a zimno było pioruńsko. Zębami szczękali wszyscy, niektórzy mieli czapki, inni jeszcze szalik i
rękawiczki. Tylko ja chodziłem taki jakiś rozchełstany.
Kiedy wybiła godzina prawie wyjazdu, Korek rozdał mapę awaryjną, jakby się ktoś miał zgubić (co nie omieszkaliśmy uczynić).
Nikt jakoś nie ustalał, kto za kim jedzie, po prostu kolumna uformowała się sama. Z tego co pamiętam, to pierwszy jechał Korek (bo tylko on znał
miejsce docelowe), potem ja (skromnością nie grzeszę), mój brat i Mikrus. Jaka była dalsza kolejność, nie wiem. Kiedy dojechaliśmy do Obwodnicy,
Korek pocisnął do 70-tki, i kolumna się rozerwała, Mikrusik nie nadążał pod górę, i to że mrugaliśmy światłami do Korka, nie poskutkowało. Za to
troszkę za obwodnicą, na drodze do Przywidza, zatrzymaliśmy się, by poczekać na pozostałą część załogi. A jakże, przemknęli (załoga Mikrusa
rozłożyła do Korka ręce, że tak szybko to oni nie mogą) i po krótkiej walce z kabelkami od stacyjki (zapalił) potoczyliśmy się dalej. Tuż przed
samym Przywidzem trafiliśmy na "chamowatego kierowcę Scenika", który złamał tyle przepisów, że jeszcze jego wnuki spłacałyby odsetki. Przez
grzeczność tylko nie podam numerów rejestracyjnych. A swoją drogą jak niewielu kierowców patrzy w lusterko wsteczne, kiedy ma zamiar wyprzedzić,
ani też nie rozumie potrzeby nie przyspieszania, kiedy jest się wyprzedzanym.
W Przywidzu Korek skręcił na Somonino, a my pojechaliśmy prosto. Ale tylko przez chwilę, tyle tylko, że potem już nie udało
nam się go dogonić. Zostaliśmy we dwóch, mój brat i ja. Yoyu studiował mapę awaryjną ze zwykłą mapą. Trasa okazała się kawałkiem tej, która to
była na II Rajdzie Jesiennym, z zadaniem o brzózkach. W Kartuzach trafiliśmy na swoich, kubusia 190D i BMW 2002. A potem doganialiśmy pozostałe
małe kolumny. Mikrusa słychać było z daleka, potem wyłonił się zza zakrętu. A do bazy wojskowej nie łatwo było trafić dla takich niewtajemniczonych
jak my. Po krótkim wypadzie krajoznawczym dojechaliśmy do bram ze strażnikami.
Na wjeździe każdy z pojazdów otrzymał numer startowy - mnie przypadła 16-stka, Piotr miał 17. A na miejscu... tłum ludzi,
piknik na całego, mnóstwo dzieci i okazało się, że jest to swoisty rajd, tyle tylko, że o tym dowiedzieliśmy się (przynajmniej takie mam wrażenie)
na końcu. Po przyjeździe poza znalezieniem toalety nic mnie nie obchodziło. A jakże, była pilnowana przez wojskowych, wykafelkowana, po prostu
niektóre hotele tak nie mają (!!!).
Disk jokey (facet z mikrofonem) był cały przejęty swoją rolą, załogi do pierwszej próby slalomu startowały według własnego
widzi misię, nie była zachowana żadna kolejność. Slalom składał się z kilku pachołków na prostej, potem zakręt o 180 stopni i ponownie ta sama
ilość słupków. Najlepiej to wychodziło Mini Morissom, ale co się dziwić, małe, krótkie, lekkie i z dużą mocą silnika. Ja wykręciłem czas 19,47 sek.
co dało mi 9 miejsce. Ale różnice były niewielkie. Piotr wydusił z Forda wszystko i na mecie miał coś ok. 20,3 sek. Przedni napęd wyrzucił go na
zawrocie i prawie się nie zmieścił między pachołkami. Zresztą i dla mnie było ciasnawo, a ręce to mi tylko po kierownicy zasuwały lewo i prawo.
Nawet nie wiem, kto mierzył czas, gdzie była linia startu i kto mówił start, ale nie grało to istotnej roli, w końcu to była zabawa, zresztą bardzo
ciekawa i mocno ekscytująca.
Dwa auta wpisały się bardziej w pamięć wszystkich. Mały Mikrus, który miał największą owację, kiedy pokonywał slalom w
pięknym stylu, oraz Marek na Skodzie Octavii, kiedy to po odbyciu slalomu, rozpędził się na prostej i wziął ostry zakręt w lewo. Auto
majestatycznie stanęło przez krótką chwilę na dwóch (!!!) tylko kołach, jakby się zastanawiając, czy przewrócić się na dach, czy jednak stanąć na
kołach. Wypadło to drugie, a nikt tego incydentu nie sfilmował, o pstryknięciu fotki nie wspominając.
Druga próba polegała na rozpędzeniu się i dojechaniu do ściany z kartonów jak najbliżej i bez zatrzymania się. Kiedy auto
stanęło, liczono odległość. Tyle tylko, że ktoś powiedział, że liczy się też czas próby. No i tu się zaczęło. Korek pojechał chyba jako pierwszy,
rozpędził się na maksa i zahamował na 1,5 cm (!!!) przed ścianą. A podobno chciał w nią wjechać. Mnie udało się stanąć na 36 cm (ponownie 9 miejsce),
ale nie wiem, od jakiego miejsca liczono, od maski, czy od kłów na zderzaku. Choć powtarzam, to tylko zabawa. Było mnóstwo pisków i wrzasków tłumu,
jedni bili brawo, inni gwizdali, po prostu byliśmy w centrum. I to się liczy...
Na trzeciej i ostatniej próbie, nazwanej chyba dla przekory próbą parkowania, należało wystartować na wprost, zatrzymać się
osiami pomiędzy linią, wycofać w prawo do tzw. garażu i potem już prosto do mety. Tu się niestety nie popisałem (nie miałem długopisu), kiedy
cofałem do garażu, wyskoczył mi bieg, auto poleciało na stycznej w lewo, zobaczyłem tłum ludzi i to mnie przeraziło. Zahamowałem, gablotą
szarpnęło w prawo i stanąłem w pisku w poprzek garażu. Chyba potrąciłem tylko jeden słupek. Wskoczyła jedynka, dojechałem do mety i tu klęska...
nie było żadnego biegu (!!!). Ani w tył, ani w przód. Silnik tylko wył na luzie. A z tyłu dojeżdżał Paweł na Fiaciku 600-tce. O mały włos nie
doszło do kraksy. Ustawiłem się tyłem w kolumnie, i zaczęły się pytania, czemu tak? Stwierdziłem, że nie będę od razu grzebał, czemu nie mam nic,
prócz wstecznego i poszedłem ochłonąć. Tłum ludzi dziwował się straszliwie, czemu to jeden pojazd stoi inaczej, i poszły plotki w ruch.
Jednak udało się chociaż jedynkę odnaleźć, tak więc, kiedy kolumna ruszyła na objazd lotniska, udało mi się wycofać, by po
chwili ruszyć do przodu. Skokami, bo skokami, ale poszedł. I już nie było większych problemów z biegami. Może tylko ze wstecznym.
Na długiej i wolnej drodze do lotniska, kiedy człowiek porusza się w monotonnej kolumnie, przychodzą ciekawe pomysły.
Tak oto zacząłem z nudów udawać, że rozgrzewam opony przed startem do wyścigu i zacząłem wachlować lewo prawo. Po jakimś czasie inni poszli w moje
ślady i już reszta zasuwała wachlarzykiem. Karol, który w swoim Mercedesie posiadał miękki dach, siadł na nim okrakiem, jego pasażer kierował i
tak sobie jadąc machali do wyimaginowanego tłumu. A potem zaczęliśmy trąbić. Każdy jak mu sumienie podpowiadało. A wystarczyło, żeby jeden
zatrąbił i reszta poszła w jego ślady. Tak wlokąc się straszliwie, kiedy to drugi bieg już ryczał, a trzeci jeszcze nie ciągnął, dojechaliśmy na
parking. Po mojej lewej w takiej sobie odległości zaparkowało BMW 2002 i zanim wyłączyliśmy stacyjkę i inne takie, co by silnik zakończył
pochłanianie drogocennego paliwa, pomiędzy nas wjechał... Mikrus. Ale już drzwi to otworzyć nie mogli. Ucieszeni strasznie, że ja też nie wyjdę.
Nie pomyśleli tylko, że drzwi pasażera stały już otworem, a jako że biegi mam przy kierownicy, to i z przejściem nie ma problemu. Zresztą po chwili
się wycofali.
Dostąpiliśmy zaszczytu obejrzenia (ale tylko z zewnątrz) jednostek bojowych - Iskry i najnowszej wersji Antka. Samoloty
były ogrodzone, co prawda tylko taśmą, ale nikt nie próbował jej przekroczyć. Szczegóły może są, a może nie są tajne, więc nie będę ich przytaczał.
Najśmieszniejsza była rozmowa przewodnika z kimś z tłumu, a brzmiała ona mniej więcej tak:
(ktoś) - czy można wejść do środka
(przewodnik) - to może tylko osoba, która ma ...... uprawnienia co najmniej tajne.
(k) - i dzieci.
(p) - czemu ?
(k) - bo gdzie by nie siedział w tym samolocie, wszędzie pisze, że w promieniu 5 metrów jest szkodliwe promieniowanie.
(p) - nie, nie, to tylko kiedy radar działa ....
(k) po cichu - czyli cały czas.
(p) - .... i tylko na zewnątrz samolotu.
Takich rozmów było więcej, niestety, wszystkiego nie pamiętam, a szkoda. Choć ciężko jest opisać coś, kiedy nie widać tego, co
właśnie najbardziej śmieszy. A propos. Przewodnik objaśniał Iskrę - samolot jednosilnikowy, dwuosobowy .... a ktoś z tłumu do Krystiana (właściciela
Mikrusa) - to tak jak Mikrus!
Niestety, nie dane nam było zakosztować demonicznej prędkości prawie maksymalnej, jako że lotnisko było w stanie gotowości i
pas startowy musiał być wolny. Szkoda, bo Korek już mi zapowiedział, że mnie spokojnie prześcignie. Na razie nie udało nam się tego sprawdzić.
Choć nie uniknione, że kiedyś do konfrontacji dojdzie.
Ponownie ustawiliśmy się w kolumnie, tym razem w 3 rzędach. Kiedy już zaczęliśmy się wlec, droga zwężyła się do 2 pasów. I
tym razem kierowca kubusia wystawał przez dach do zdjęcia, a pasażer skulony za deską, kierował. Widział tylko jadące obok MG i trzymał od niego
stałą odległość. Mercedes zaczął zjeżdżać na prawo, spychając MG na trawę. Dopiero kiedy pstryknęli fotkę, wrócili na swoje miejsca. I ponownie
zaczęliśmy trąbić. W końcu droga zwężyła się do jednego pasa i po chwili dojechaliśmy do małego, wyznaczonego parkingu. Tam zapanowała wolna
amerykanka i prawo większego. Wojskowi już na nas czekali, przeszliśmy na strzelnicę. I na 100% byłem pewien, że będziemy mieli konkurencję pod
tytułem, "kto ile i w kogo trafi". Ale nie. Okazało się, że znają już wyniki 3 konkurencji. Ponownie pan z mikrofonem, 3 pierwsze załogi zostały
wyróżnione dyplomem, z drugie i trzecie miejsce przypadło autom na wskroś nowoczesnym. I nastąpiła konsumpcja przywiezionej indywidualnie przez
zawodników wałówy. A i tak wojskowi poczęstowali nas grochówką. I albo byłem bardzo głodny, albo mi smakowało, bo kiedy tak sobie jadłem, Yoy'u
powiedział do mojego brata - jedz, jedz, jak Paweł je, to musi być dobre. Kiełbaski, które przywieźliśmy ze sobą, oczywiście wróciły z nami do
domu, już nie starczyło mi na nie miejsca, szczególnie, że siedzieliśmy tylko jakieś 1,5 godziny. Ale co się w tym czasie działo. Siedzieliśmy
jak jedna wielka rodzina, rozmawialiśmy o innych rajdach w tym roku, oglądaliśmy zdjęcia, dyskutowaliśmy, omawialiśmy i obgadywaliśmy. Dokładnie
tak samo, kiedy to spotka się kilkoro ludzi, którzy mogą pogadać na ten sam temat. Kolega Yoy zyskał ksywkęfotografa. A to dlatego,
że kręcił się ze statywem i aparatem wszędzie, i na koniec imprezy, przy ognisku walnął zdjęcie zbiorowe, na którym sam się ustawił.
Każdy z uczestników otrzymał metalowy model samolotu Iskra, i po chwili wszyscy, jak
małe dzieci, zaczęli śmigać samolocikami, bawić się w wojnę i pozorowany atak na nieprzyjaciela. Kiedy padła propozycja powrotu i większość była za,
ze smutkiem powędrowaliśmy do maszyn. Sezon się skończył. Definitywnie i nieodwołalnie. Wyjazd z małego, zatłoczonego parkingu trwał krótką chwilę,
kolumna uszeregowała się samo i klasyczne sylwetki znikały kolejno za zieloną linią horyzontu. Jeszcze tylko Marek pożyczył paliwa do swojej
Skody od Prezesa i dołączyliśmy do reszty. Przy wyjeździe z lotniska oddaliśmy karty z numerami startowymi. Byliśmy na końcu kolumny, nie macie
pojęcia, jakiż to piękny widok, kiedy tak cały sznur archaicznych sylwetek wspina się pod górę w małym lasku przy promieniach zachodzącego słońca.
W drodze powrotnej, jechaliśmy w zgranej kolumnie, kiedy to jadący przede mną Opel prezesa zaczął
powolutku zwalniać i zjeżdżać na pobocze. A za nim cztery (!!!) auta celem niesienia pomocy. I to jest wspaniałe. Jak tylko
Piotr podniósł maskę do góry, nadbiegliśmy wszyscy z pytaniem: Co się stało? A Piotr spokojnie wyjął zapasowy pasek klinowy i w kilka chwil
zamocował na swoim miejscu. Po krótkim odpoczynku pojechaliśmy dalej, kolumna trochę się rozbiła, w końcu każdy skręcił w swoją stronę(ja
akurat na stację benzynową)i tak oto zakończył się sezon 2000...
A jak chcecie obejrzeć zdjęcia, to ślijcie maile doYoy@nets.pli gnębcie go, naciskajcie, to może w końcu się zmobilizuje :)))