---
Silnik ciezko wyl na niskim biegu, dzwigajac ciezkiego Potwora pod gore.
Gablota wila sie serpentynami gorskiej drogi, groznie sapiac podwojnym
wydechem.
Motor czasami krzutsil sie rozrzedzonym tlenem, znaczac katorznicza droge
dymkami sadzy.
Mlodzieniec spokojnie pokonywal ciezkie odcinki drogi, ktora podroz
zajmowala cale wieki. Bylo to jednakze jedyne polaczenie pomiedzy malowniczo
polozonym zameczkiem, a reszta cywlilizowanego swiata. Poza tym zaproszenia
na bankiet wydawanego przez Hrabine nie odrzuca sie w zadnym wypadku. Nawet
choroba nie jest zbyt dobrym usprawiedliwieniem.
Z zamyslenia wyrwal go cien nadjezdzajacej z naprzeciwka furgonetki. Zapewne
jakis dostawca owocow, albo sprawunkow z miasteczka. Pojazd byl rownie
wiekowy, co jego szofer. Delikatnie zjechal na skraj drogi, ustepujac
miejsca. Co i tak nie zmienia faktu, ze wyminiecie nastapilo na przyslowiowe
centymetry. Tak, ta droga nie jest przyjazna. Dobrze, ze nie pada. Wystajaca
spod popekanego asfaltu kostka bazaltowa jest niesmacznym zartem. Jak Ci
ludzie dojezdzaja tutaj zima? Chyba ratrakiem...
Nietuzinkowa gablota ustawiona na pałacowym parkingu, wsrod szykownych aut
tego swiata, drogich limuzyn i szybkich sportowych maszyn, wyraznie odcinala
sie swoja sylwetka i wiekiem. Blyszczace chromy, dlugasne skrzydla, masywne
zderzaki. Zajmowala dwa miejsca i delikatnie ciekla. Saczyla jak z
niezabliznionej rany delikatnie brazowa ciecza.
Powolne kapanie.
Mlodzieniec swietnie sie bawil na przyjeciu, tanczyl z osoba, ktora dazyl
uczuciem wiekszym nizli przyjazn, majac skryte pragnienie o podobnych
myslach u swojej partnerki. Spotkanie w gronie dobrych znajomych przeciagalo
sie do poznych godzin.
Kaaap, kaaap.
Opoznial swoje wyjscie celowo. Nie lubil tloku na parkingu, lecz bardziej
chyba dreczyl sie oczekiwaniem na mozliwosc przypadkowego odprowadzenia tej
jedynej. Oczywiscie nie wypadalo, aby wracali razem, niemniej jednak i jemu
i jej dodatkowe kilka minut rozmowy w drodze na parking bylo bardzo na reke.
Kaap.
Kiedy juz usluznie pomog jej zajac miejsce w limuzynie, delikatnie trzasnal
drzwiczkami, i pomachal na pozegnanie, skierowal swoje kroki do Klasyka.
Osiem cylindrow 5-cio metrowego monstrum, po krótkim kaszlnieciu, podjelo
rowna prace. Mlody czlwoiek wycofal na pustym prawie placu i plynie ruszyl
do przodu. Zawrzaly hormony w mlodej krwi, niosac ze soba najbardziej
zwierzece instynkty. Z rur wydechowych wystrzelily kleby niebieskiego dymu,
porwanego do dzikiego plasu przez wiatr. Podniszczone opony zostawily
kawalek bieznika na drogocennym podjezdzie. Ze swistem przejechal kolo
dziewczyny, ktorej oczy na chwilke zablysly czyms w rodzaju podziwu. Lecz
zaraz skorcila sie w myslach, posluszna wyniesionej z domu etykiecie. Choc i
tak w glebi duszy cieszyla sie, ze wreszcie ktos odwazyl zlamac sie prawa
tego domu.
Na pelnym gazie minal brame oraz energicznie machajacego straznika.
Poslizgiem wszedl w ostania alejke i pognal na zlamanie karku aleja
stuletnich debow. Wciaz bylo slychac jego donosne zawodzenie widlastego
silnika. Zdjal noge z gazu, leciwa gablota jednak nie zareagowala. Nacisnal
pedal hamulca i poczul, jak dobil do podlogi bez oporu. Kolejny raz i
ponownie...
Umysl wystartowal mu jak bolid formuly jeden. Zblizal sie wiraz, pierwszy
luk. Mysli z predkoscia swiatla przelatywaly setki milonow kilometrow po
sciezkach neuronowych, wily sie jak oszalaly zwierz w klatce. Jak kule
bilardowe, dopoki nie wpadly do loz. Tuz przed zakretem skrecil kola w
kierunku przepasci, wlaczac z otumanionym przerazeniem uczuciem. Zaraz
jednak raptownie zerwal kierownice we wlasciwym kierunku, zmuszajac 2,5 tony
cielska wieloryba do szalonego plasu, do dance makabre, gablota z loskotem
przewalila sie po skrawku asfaltu wsciekle prostesujac podwoziem. Na skorze,
bez pasow, pojechal jak dlugi na miejsce pasazera, kurczowo trzymajac sie
fajery... Kurz, dym z rur, zapach gumy.
I zapach starchu....
Dosc dluga prosta i zakret, na ktorym byl Bentley. Z impetem ominal ich na
centymetry, kiedy rozleniwieni arystokraci zalediwe raczyli spojrzec na
niego. Zaiste, jego zachowanie dlugo nie bedzie mu wybaczone. Nawet nie
zadali sobie trudu, by zastanowic sie krotka mysla, by wyjasnic sobie powod
jego pospiechu. Jego serce walilo jak oszalale mlotem. Braklo mu tchu, tetno
zdawalo sie rozsadzac zyly...
Na prostej minal dwa Jaguary, forsujac zawieszenie na trawiasto-kamienistym
podlozu. Kawalki wyrwanej darniny wyladowaly na szybie dostojnego Jaguara,
ale Klasyk byl juz na kolejnym zawrocie. Bezczelnie skasowal kufer Lincolna,
jeden z reflektorow oswietlal gwiezdziste niebo (czy istnieje jakies
niebo?), zas drugi sypnal tluczonym szklem, jak brokatem podczas
szampaniskiej zabawy... Dwa auta na momencik ulamka sekundy zatrzymaly sie,
jak motyl na fotografii entymologa, by ruszyc gwaltownie do biegu. Lincoln
wyladowal na barierze ochronnej, chyba jedynej na calej tej diabelskiej
drodze. Caddy z coraz wieszka trudnoscia opanowal kolejny poslizg na
wyjsciu. Mlody kierowca zlany byl zimnym potem. Omdlale rece na kierownicy
smialo uduszonej juz kilka wirazy temu, zwiastowaly nieuchronnie koniec
mozliwosci, zarowno mechanicznej auta, jak i psychicznej kierowcy. Nadeszla
pora na odejscie w wielkim stylu....
Na mostku pobił rekord skoku narciarskiego, zaś przyciężkie przyziemienie
takiego żelastwa widoczne było z dołu góry jako efektowny fajerwerk z nieźle
dobranym podkładem akustycznym. Coś pękło - pomyslał - niech to sie skończy,
już nie mogę, nie zdążyłem zrobić tylu rzeczy, nie widziałem tylu
miejsc....Kocham was najbliżsi moi... Żegnajcie...
Odejść z honorem, jak prawdziwy bohater. Gaz do oporu, podkręcił na cały
regulator radio. Niech gra, niech się dowiedzą wszyscy o idiotycznej
śmierci. Minął jeszcze trzy wozy na prostej. Na klaksonach i pełnej gali
swiateł. Salutował.
Pokonał odruch skrętu, odruch walki o życie.
Poczuł, że zjechał z bazaltowej kostki.
Poczuł moc uderzenia w kamienny słupek, który jak pocisk poszybował w ciemny
mrok, wyrwany z grząskiego podłoża.
Poczuł wybicie, jak dżokej przed skokiem na koniu.
Poczuł jak szybuje w obłokach (pękła chłodnica).
Poczuł się wolny.
Klasyk roztrzaskał się 50 metrów niżej. Stawały limuzyny, które zdążył
minąć. Stanęły limuzyny, którym zagrodził drogę. Staneło serce młodego
człowieka...
A radio wciąż grało, gdy przyjechał dźwig, laweta i policja. Billy Holiday
zawodziła smętną, jazzową balladę o złamanym sercu. O smutnej, niespełnionej
miłości. Cała sytuacja stała się zadziwiająco śmieszna i niewyobrażalnie
idiotyczna.
Grało w czasie drogi na parking, to nieprawdopodobne, jak bardzo kurczowo
trzymał się życia odchodzący Klasyk. Aż wylał się cały elektrolit z
uszkodzonej baterii i zmasakrowana antena usiłowała się schować, zastygając
w pozie, jaką przyjeło ciało zmarłego śmiercią tragiczną właściciela...