........
Dochodziła godzina duchów... Pełnia księżyca delikatnie oświetlała podjazd,
na którym rozpierał się Klasyk. Ciepłe kluczyki w zimnej dłoni, cudowny
dotyk skórzanej przywieszki, dawno stare logo firmy....
Z ogromnym chrzęstem otwierasz drzwi wiernej gabloty. Miękka kanapa
przyjaźnie Cię otula, styrany silnik zaskakuje od razu, jakby zimna noc nie
wywarła na nim najmniejszego wrażenia...
Deska rozdzielcza rozbłyskuje tajemniczą poświatą, radio powoli nabiera
zielonego blasku, zanim rozgrzeją się lampy... Z hukiem zamykasz drzwi,
delikatny deszczyk rdzy osypuje się na podjazd. Patynowy dotyk białej,
spękanej kierownicy uspokaja Cię, zapominasz o trudach dnia, o sprzeczkach,
o wyrzutach... Twój Klasyk nigdy nic złego Ci nie powiedział...
Styrany pedał gazu posłusznie chowa się w podłodze, gablota z poświstem
rusza płynnie z miejsca, znacząc swoją drogę zarzyganym olejem silnikowym...
Przez mleczne szyby słupki drogowe zdają się zlewać w jedną ścianę, a Ty
suniesz coraz prędzej i prędzej, nie zwracając uwagi na jazgot skrzyni
biegów, na gniewnie błyskajacą rubinową poswiatą lampkę rezerwy, wtórującej
jej rubinowym światłem kontrolkę ładowania. Kompletnie nie przejmujesz się
strzałką temperatury, stojącą za daleko na prawo....Zapominasz o tym
wszystkim, kiedy czerowny licznik przekracza 130-stkę i dalej się
rozpedza....
Opony, dawno już nie pamietające swej świetności, z przerażającym krzykiem
starają się wczepić w szorstki asfalt, kapitulujac w połowie każdego wirażu
branego pełną predkością. Fajera, ściskana mocno w drżących dłoniach, niczym
rotor, kontruje to lewe, to prawe poślizgi, resztki układu wydechowego
rezonują na pół okolicy, ogłaszając swoją agonię...
Silnik wypluwa błękitne dymki, cuchnący oddech bezdennych piekieł, i te
światła, wściekle rzucające błyski na niepokorna szosę... Jeden z
poczwórnych reflektorów szaleńczo nadawał morsem, wołając o pomoc dla swego
martwego sąsiada...
W pogiętych deklach potępieńczo odbijała się przydrożna barierka,
przybierając futurystyczne kształty pędzla Picassa. Poderwana, wirująca
rosa, starała się bezsensownie dogonić tylne czerowne światła w kształcie dwóch
kropek...
Radio charczało na cały regulator dawne, ogniste przeboje... Kierowca coraz
mocniej poczyniał sobie na szosie, już dawno ignorując granice przyzowitego
bezpieczeństwa....
Snop iskier, dartego lakieru do gołej blachy, obnażający kości wyleniałego
potwora spod starczej skóry, po raz pierwszy gablota otarła się z jazgotem o
przydrożną, betonowa barierkę... Tylnej klamce nie starczyło sił, by
utrzymać się przy swoim przyjacielu, odpadła z turkotem, tęsknie błyskając
rdzawym chromem....
Jak z przegryzionej tętnicy, pulsując jak świeża krew, miarowo z pęknietego
przewodu tryskał płyn hamulcowy, a raczej ciecz, która kiedyś nim była.... W
mroku złośliwie błyskala pogięta chromowana atrapa, do złudzenia
przypominając wydęte rozkapryszone usta w bliżej nieokreślonym grymasie...
Prądnica wściekle iskrzyła, sypiąc błyskawicami iskier na zdradliwy asfalt.
Jestestwo Klasyka budziło się do martwego życia. Stary, wyleniały dinozaur
wypelzł ze swojej jamy, żądny poszukiwań. Nie spocznie, póki nie znajdzie
przeznaczenia... Przeznaczenia swojej ofiary...
Straszliwym jękiem zmęczone podwozie zaprotestowało, gdy Klasyk ciął na
skórty przez krawężnik wysokości chińskiego muru. Przerdzewiałe amortyzatory
nie były w stanie skorygować pozycji. W lekkich pląsach, skwitowanych serią
wystrzałów z dziurawego jak sito tłumika, przy akompaniamencie omdlałych z
przerażenia opon, Klasyk powrócił na szosę. Przednia szyba z mlecznym
nalotem w rogach, pokryła się drobinkami trawy i błota...
Ożyły wycieraczki, wybijając morderczy rytm rzężącego ostatkiem sił radia.
Malutki silniczek z trudem pokonywał opory skorodowanego mechanizmu
prowadnic... Kierowca wybijał płtony palcami o kierownicę. Potępieńczo
powyginana antena drżała jak osika, smagana brutalnymi porywami szalejącego
wiatru.
Ryzyko i wyrachowanie. Pogarda i beztroska. Ich obojga... Był tam też ktoś
trzeci... a raczej była...
Porysowana przednia szyba lśniła feerią rozbłysków przy zbliżaniu się do
każdej latarni... Raz po raz wyskakiwał bieg ze skrzynki biegów. Na mokrej
szosie coraz więcej wozów, dorobkiewiczów w swych wymuskanych blazerskich
furach... Raz po raz Klasyk wychyla się na lewy pas, prowokując do
zaczepki...
Prychał i kichał gaźnikiem, dzwoniąc nadwyrężonym zderzakiem. Z naprzeciwka
ciężarówka wysunęła wielki nos za wzgórza, Klasyk właśnie łykał jakieś
sporotwe cacko. Wymuskane auto nie miało problemu zrównać się ze starą,
poszarganą życiem gablotą. Łeb w łeb. Światła ciężarówki ostrzegawczo
błysnęły. Jeszcze raz. Kolejny i kolejny. Ryk syreny powietrznego klaksonu
obudził z odrętwienia młodego człowieka.
18 wielkich kół stało, a stalowe monstrum sunęło prosto. Fizyki nie da się
oszukać. Dowcipniś w sportówce także siłował się z pedałem hamulca. Klasyk
płynął lewym pasem. Niewzruszony, nieugięty, w walce o swoje. Na kilkanaście
metrów przed, zdawałoby się, nieuniknionym zderzeniem, młody człowiek
skontrował w stronę sportówki, by gwałtownie zerwać fajerę na lewe pobocze.
Gablota poszła bokiem, jedna opona balansowała na granicy zsunięcia się z
obręczy, ponowna szybka kontra, dowcipniś kurczowo zastygł na pedale,
ściskając bezsensownie kierownicę, niezdolny do żadnego ruchu...
Delikatnie wyprowadzony z równawgi Klasyk wrócił z pobocza na prawy pas.
Znużonym wzrokiem spojrzał na chwilę w popękane lusterko, naczepa ciężarówki
szła wpoprzek drogi, czekając jak ostrze noża na kierowcę w czerownym,
sportowym, wymuskanym wozie...
Kiedy pierwszy krzyk dartego metalu poszedł fala do spiących mieszkańców,
światła Klasyka były już daleko...
..............
Pogięty i zardzewiały Klasyk karnie sunął całą szerokością szosy. Nieliczne
pląsy na wrzeszczących oponach dodawały odwagi Młodemu Człowiekowi. Świeciło
wieczorne słońce, licznik wskazywał 100-110 kph, rura basowo mruczała,
deliaktnie rezonując obejmą tłumika...
I tylko napis z tyłu informował o należytym szacunku dla wehikułu i jego
szofera. Za gablotą delikatnie unosił się niebieski dymek, zapach
spełnionych marzeń, totalnej pogardy dla zasad tego świata. ".. Let's the
good times roll's .." - To była jego pierwsza wyprawa w tak daleką podróż.
Wyprawa w przeszłość, kiedy to Syrenki, Tarpany, Wartburgi i Skody, a nawet
Lloydy pomykały z rzadka w różnych kierunkach szos.
Czasy czarno-bialych zdjęć, Polskiego Radia na 225kHz, mixolu i kartek na
benzynę. Absurdalnych czasów braku wszystkiego. Wspaniałych czasów młodości
naszych aut. Świat zza szyb Oldtimera miał inne barwy, rzucał inne cienie,
czas płynął wolniej, nie było pośpiechu, nerwowego nadrabiania straconej
młodosci...
"..Com on, Baby.." - pojedźmy gdzieś sobie na chwilkę, Ty i ja. Tylko we
dwoje. Tam, gdzie nas jeszcze nie było, tam gdzie nie ma trójnogich radarów,
gdzie wtopimy sie w tłum. Tłum dwubarwnych Cadillacow, płewiastych Buickow,
kanciastych Chevy i szerokich Plymouthów. Do czasow Jerrego Lee Lewisa i
Brendy Lee. Kiedy nie było jeszcze w całych Stanach John Kennedy Drive, gdy
nikt nie słyszał o Zatoce Świn...
Gdzie sie podziały 6 znakowe rejestracje, niebieska i żółta benzyna,
bakelitowe akumulatory, kartoflanki z bieżnikiem wężykowym... Kiedy minął
czas pneumatycznych anten radiowych ? Głośników mono? Dokąd zmierza dziś
jednakowy świat obłych compactowych jeździdełek?
Chyba nawet Fox Mulder nie ma pojęcia...
..............
Kierował się na blask zachodzącego słońca, mrużąc oczy osłonięte ciemnymi
szkłami. Silnik mruczał łapczywie chłepcząc wysokooktanową benzynę.
Przyjemnie gwizdał rurą wydechową, delikatnie rezonując któraś obejma...
Wiatr zdradziecko szumiał w uchylonych szybach, wieczorny skwar był bardziej
niż nieznośny. Pył szutrowej szosy wciskał się w każdą szparkę. Za gablotą
ciagnęła się smuga ogon poderwanego z bezruchu piasku. Jak szpada lekko cięła
powietrze chromowana antena, świszcząc bardziej, niż uchylone okna...
Na delikatnych muldach fiacik wesoło wyskakiwał w nadprzestrzeń, odrywając
się czasami nawet czterema oponami od drogi. Zawieszenie leciutko
przyjmowało raptowne dociążenie, bujając nadwoziem w każdą możliwą stronę,
ale wciąż utrzymując kierunek...
Linia predkościomierza osiągnęła zawrotne 110 kph. Drzewa stały się
szpalerem zieleni, gwałtownie uciekającej w kurzowy tuman, niknący w
wiecznie zaparowanym lusterku. Droga, zrazu prosta, zaczęła się delikatnie
wić. Lekkie wiraże, niesforny tył, nadsterowna natura Oldtimera i oponki z
wężykowym bieżnikiem - wszystko to powodowało coraz bardziej paradoksalny uśmiech
kierowcy. 110 stale utrzymywało swą wartość. Bez chwili przerwy, bez chwili
wytchnienia...
Czwórka nieprzytomnych pasazerów, którzy jeszcze 20 minut temu, zanim stali
się mimowolnymi uczestnikami wypadku drogowego, wesoło rozmawiali na temat
oczekiwanej wieczornej kolacji, bezwładnie tańczyli po wnętrzu auta.
Niemniej ranny kierowca, ale wciąż przytomny, ciął na skróty leśnym duktem,
wyduszając z maszyny maksimum mocy. Jak Eduardo Canedo w australijskim
buszu, teraz on walczył z czasem, walczył o życie przyjaciół na tylnym
siedzieniu.
Leśna droga kończyła się stromym podjazdem pod nasyp do asfaltowej szosy -
gwałtownie wyskoczył z nogą w podłodze. Przeszybował przez swój pas, nos
Klasyka przeciążył za bardzo. Osłona miski puściła ostrą wiązankę iskier
dartego metalu, wyladowały przednie koła, gablotą szarpneło w prawo, by
skontrować ladujący tył. Jedna z opon balansowała na krawędzi zsunięcia z
felgi. Auto chwilkę suneło bokiem, by odbić w druga stronę i po kilku
wirażach sunąć wciąż przed siebie...
Skiereszowany wóz trąbił przeciągle na zaspanych kierowców. Nie tracąc
szwungu, ciął na trzeciego, wyprzedzał na zakrętach, błyskał nerwowo
długmi... Zachodzące słońce rzucało czerwoną poświatę długimi cieniami na
bok wozu. To już 35 minut od wypadku... kontrolka oleju na zakrętach
gniewnie przypominała o zbytnim forsowaniu maszyny...
Szarżujący Fiacik zwrócił uwagę policyjnego radiowozu. Chłopaki ostro
wystartowali zza krzaków, ale potrzebowali dobrych 3 minut, zanim dogonili
śmigająca ponad 120 kph niebieską bestię. A bestia właśnie spychała
nadjeżdżającego z przeciwka TIRa, próbując wjechać pomiędzy autobus i
kampingvana...
Wyjąca syrena ułatwiała przejazd w stronę szpitala, wystarczyło nakreslić na
bocznej szybie znak krzyża. Efektownym slalomem dążyli do upragnionego
celu - prawie 50 minut od kraksy, a silnik wciąż krzyczał na wysokich
obrotach. Całe wnętrze Oldtimera umazane było krwią... Welurowa tapicerka
nabrała odcienia porannej ubojni świn...
Zniechęcone bezczynnoscią hamulce ochoczo podjęły probę zatrzymania się na
szpitalnym podjeździe. Krótka walka z kostką brukową i prawie idealnie
zaparkowanie bokiem do drzwi, z 4 przeciągłymi śladami, tylko trochę
zagmatwanymi. Kierowca opadł na kierownicę, klakson ponownie przeciągłym
wyciem oznajmił tragedię z bocznej szosy. Sanitariusze w nieskazitelnej
bieli układali nieświadomych diabelskiej jazdy rannych na noszach. 4
szpitalne wózki spływały po chwili nastoletnią krwią. Na podłodze Fiata
zastygała brunatna kałuża...
Kiedy ratowano czwórkę nieprzytomnych pasażerów, młody kierowca, posadzony w
poczekalni, z głowa opartą o ścianę, odszedł w majaczącym śnie do krainy
wiecznych łowów, odszedł z legitymacją honorowego dawcy krwii, który tego
dnia oddał znacznie więcej, niż przepisowy litr...
Kiedy jego myśli wędrowały do błogich lasów, pól i bardziej przyjemnych
miejsc, silnik Klasyka wciąż pracował, by zakrztusić się i zgasnąć wraz z
ostatnim tchnieniem właściciela...
Krwawa gablota, krwawy kierowca, krwawa niedziela.... czerwone
sny...wierzycie mi?