fotki
itinerer
Chyba nie do końca wiedziałem, co robię, jak zgłosiłem się na ochotnika do organizacji II Wiosennego Rajdu Pojazdów Zabytkowych. Było ciepło, ciemno,
ognisko wesoło strzelało suchymi patykami, wokół sami znajomi ludzie z klubu. I wtedy pomyślałem sobie, a co mi tam, w końcu i tak każdy kiedyś będzie musiał byćorganizatorem, więc co będę się tajniaczył. Lepiej wcześniej, niż później, bo potem to zabraknie tras i miejsc. Ale potem wyszło, że i Waldek i mój brat mają maturę, a do tego
nałożyło się jeszcze kilka innych spraw...
Reklama była aż za dobra, i w radiu, i w gazetach, i w iternecie(ciekawe, gdzie?), w lutym objechaliśmy trasę po raz pierwszy. Świeciło słońce, było
gorąco, nawet uchylaliśmy szyby. Ośrodek wPrzywidzuz miłą chęcią nas powitał, tak więc metę mieliśmy gotową, razem z jedzeniem i noclegiem. Wstępnie rozrysowaliśmy itinerer,
który ulegał zmianom jeszcze kilka razy :))). Wymyślaliśmy pierwsze zadania, pierwsze KJSy. Byliśmy zajęci i przejęci organizacją. W marcu dzwoniliśmy po sponsorach z poprzednich
rajdów, ale jakoś nie byli zainteresowani. Potrzebny był jeden, ale dobry. Kiedy udało się znaleźć taką firmę(kto śledził stronę na bieżąco, wie o kogo chodzi), ale
na kilka dni przed rajdem wycofała się. Do tego prezes firmy powiedział, że o niczym nie wie, bo wszelkie papiery i dokumnety im zaginęły...bez komentarza.
Dzięki bezinteresownej uprzejmości znajomych z klubu, którzy wzięli udział w rajdzie, było 6 sponsorów. Wspomniani ludzie sami ich znaleźli, sami z nimi rozmawiali i wyłącznie
dzieki nim rajd nie przyniósł organizatorom znacznych długów. A działo się to na 3 dni przed rajdem!!! Na dwa dni przed rajdem miałem już gotowe itinerery i wszelkie papiery i
druki związane z rajdem. Pojechały do oprawy do jednego zakładu, który stał się naszym sponsorem, a do tego właściel znał jednego z naszych klubowiczów.
Mimo, że szef trzymał mnie długo po godzinach pracy, w piątek kupiłem potrzebne eksponaty do rozdania nagród. Czyli puchary, naklejki na numery startowe,
taśmy klejące, koperty, spinacze, zszywacze i tonę innych rzeczy. Kupiłem też we wszystkich okolicznych kioskach zapałki, które niezbędne były do jednej z prób KJS(to, że się
nie dobyła, to już całkiem inna historia). I to było, tak uważam,
najtrudniejsze w organizacji rajdu. Kto by pomyślał, że dziś jest to taki trudny do zakupienia produkt...
Dzień pierwszy
W sobotę rano pognałem do znajomych od sponsorów, aby odebrac banerki oraz numery startowe, potem po drugie auto i pod dom. A tam jeszcze nikogo. Więc spokojnie
jeszcze tysiąc rzeczy wpakowałem do bagażnika. A co tam. Już prawie całą grupą organizatrów pojechaliśmy na start. Brakowało tylko Yoya i Marty z Tomkiem. Ale on rano dzwonił, że
stacyjka uległa spaleniu, więc jedzie na kabelkach zwartych (jak ja kiedyś), a do tego gaźnik ma do niczego i ledwo zipie. Grupa uczestników, mimo bardzo fatalnej pogody(było
pioruńsko zimno, a do tego zanosiło się na deszcz)rosła z każdą chwilą. Jedni mi nawet powiedzieli, że widzieli czerwoną 125-tkę po drodze, więc chociaż wiedzieliśmy, że
Piotr jest w drodze. Ano po kilku minutach dotarł, cały szczęśliwy z mniej szczęśliwymi pasażerami. A my rozwieszaliśmy banerki sponsorów, trzeba było kupić sznurka, bo tego nikt chyba nie
przewidzial. W tle napadała mnie pani z prasy, ktorej(mimo udzielenia szczegółowej wypowiedzi wraz z zaprezentowaniem materiałów startowych)i tak napisała po swojemu. Ale podobno
przynajmniej zrozumiał to każdy czytelnik, bo nie wszyscy muszą być alfą i omegą w dziedzinie nazewnictwa rajdowego :))) Ważne, że w ogóle ukazał się artykuł. A potem jeszcze mnie wypytywał
pan z Radia Gdańsk, więc też trochę nas to opóźniło. jeszcze tylko małe zamieszanie na parkingu, ustawienie do zdjęć dla sponsora starych aut i się zaczęło...
Ludzie już chcieli się zapisać, nie było jeszcze Korka z laptopem. Kwadrans po terminie, zaczęliśmy pisać ręcznie, bo obsługa makra w excelu przekraczała nasze skromne
możliwości. Zrobił się straszny tłok i kolejka, Marta ledwo sobie radziła z napierającymi uczestnikami. Pomagał jej mój Ojciec oraz czasem ja, kiedy ktoś z klubowiczów już płacił, lub dopiero
miał taki zmaiar. wokół kręcili się fotoreporterzy, którzy chcieli za wszelką cenę uwiecznić świetnie przebrane załogi. A było na co popatrzeć, dzieci kwiaty, wujek Helmut na urolpie (Korek),
drużyna węglarzy (z Barkasa) i wielu innych, których widziałem tylko przelotem, bo musiało mnie być co najmniej 3 albo i czterech. :)))
Kiedy już wszyscy się zapisali, nadeszła pora odprawy. Oczywiście jak zawsze, część słuchała, część gadała, a inni nie wiedzieli co się dzieje. Jak zawsze. A potem to
protesty były, że jest tak, a powinno być inaczej. Załogi udały się do maszyn. Pierwsze numery podjechały na start. Jako że było ich 39(jak doszła ta ostatnia, za chwilkę), a że startują
co 3 minuty, wyszło nam, że zamarźniemy, zanim wszyscy pojadą. Na początku pomagał mi prezes, ale potem musiał wystartować. ważne, że pokazał, jak machać flagą, bo myśmy to robili w sposób
bardziej niż dowolny. Ale co tam, raz się żyje.... Przy połowie wystartowanych zawodników podjechała policja i zaczęła się wypytywać o pozwolenie. Rozmawiał z nimi Marek, notabene też policjant
i jakoś tam się dogadali, ale co ja przeżyłem to moje. Prawie mogli erkę wzywać.
Rzesze niezliczonych dzieciaków kręciły się dosłownie wszędzie, zadając to coraz ciekawsze pytania.Psze Pana, a te samochody będą się ścigać???- zapytało 7-letnie
dziecię.Nie, one wszystkie jadą tak samo.odparłem, bo nie wiedziałem za bardzo, jak tu mu wytłumaczyć wszelkie zasady naszej zabawy.Ale potem to wszystkie oddajecie do muzeum???.
Więc co byście takiemu dzieciakowi odpowiedzieli??? Dorośli wcale nie byli gorsi. Kiedy Marta z Tomkiem pobierali wpisowe i wydawali numery startowe, utworzyła się długa kolejka, jak w PRLu.
Przechodząca starsza Pani głośno się zapytała samej siebie.Za czym ta kolejka?Spojrzała w okno mojego wozu, gdzie główką kiwał plastikowy piesek.Już wiem! Pewnie te pieski!!!- odparła
szczęśliwa. A i tak na pewno nie słyszałem wszystkiego, co ludzie mówili....
Największym dla mnie zaskoczeniem był człowiek jadący na góralskim rowerze, który zobaczył 5 ostatnich startujących aut. Zahamował, zapytał o szczególy i stwierdził, że
on też chce bardzo wziąźć udział w rajdzie. Żeby na niego poczekać, on zaraz przyjedzie czerwonym Fiatem Uno. I faktycznie, przyjechał. Wpłacił 45 złotych wpisowego, dostał numery starotowe, naklejki
z logami sponsorów oraz itinerer. Jego zasady zaczął tłumaczyć mu mój Ojciec. Człowiekowi rozbłysły oczy, kiedy dowiedział się, że jest to mój Ojciec. Zaczął go namawiaić, że nie ma pilota i że może mój
Ojciec by z nim pojechał... Ale się przeliczył, bo niestety, Ojciec nie znał trasy, ani nie wiedział, jakie są pytania, prócz tego, że znał metę. I pojechali na trasę razem...
Banerki już były pozwijane, Piotr pojechał na swoje zadanie Fordem napakowanym do granic możliwości. Waldek zabrał ze sobą Wojtusia, a Marta z Tomkiem zajęli całą tylną kanapę, skrzętnie wykorzystując tylny podłokietnik.
Ruszył silnik, ciepełko zaczęło wypływać z nagrzewnicy, magnetofon zaczął grać. Ale jak. Kilka dni wcześniej wyzionęła ducha elektronika prostująca prąd zasilający silnik magnetofonu. Domorosłym sposobem, najbardziej
amatorskim, jakim można, przylutowałem kabelek od plusa do silnika w taki sposób, że po włożeniu kastey silnik ruszał i całość wydawała z siebie dźwięk... Ale jako domorosły elektronik(elektryk hie hie)nie wiedziałem, że teraz silniczek magnetofonu jest bardzo podatny na zmiany napięcia w sieci. Więc kiedy dodaję gazu, alternator lepiej ładuje, to magnetofon szybciej kręci i gra. Kiedy hamuje, to prawie
się zatrzymuje(ma się te upływy prądu). Pasażerowie nie mogli wytrzymać ze śmiechu, kiedy piosenki brzmiały tak, jakby ktoś włączył przewiajnie na podsłuchu.
Jechaliśmy swoim tempem, za nami wlókł się chyba Waldek. Bo w piątek przed rajdem strzeliła mi linka prędkościomierza. Magnetofon pomagał w orientacji, czy już przekraczam 80 km/h,
czy jeszcze nie. W połowie drogi do Przywidza BMW nie wytrzymało, przegoniło mnie i zniknęło za zakrętem. Ale jeszcze Waldek zdążył wyprzedzić jakieś auto skutecznie strasząc jadącego na czołowe TIRa.
W Przywidzu czekał już na nas właścicielCampingu nr 20. Krótka prezentacja, kto jest kto, co kto robi i gdzie. Klucze od domku dostały dziewczyny.
One poszły się rozlokować, a my pojechaliśmy z Waldkiem pokazać mu miejsce, gdzie miał czekać na załogi zezdjęciami, które były(lub nie)pstryknięte po trasie. A my z Wojtkiem pojechaliśmy do Wysina, na II KJSa. Zaczęło padać,
dął zimny wiatr. Byłem ciekawy, jak sobie radzą Yoyu i Niko na I KJSie, gdzie była próba parkowania tyłem do wnęki, tzw. koperta. Co oni tam przeżyli, tego żadne słowo nie opisze. I jak zwykle kolejka się
ustawiła, ludzie jeździli stadami :))). Wracając do naszegfo KJSu, kiedy rozłożyliśmy słupki do całkiem innej próby(bo ta, która miała się odbyć, z braku miejsca odpadała w przedbiegach), wyszedł do nas facet
z siwym, 3dniowym zarostem i z mostu zapytał się, czy mamy zezwolenie, bo jak nie, to on wzywa policję. Wtedy Wojtek wysiadł trochę za gwałtownie, bo aż mi drzwi przegiął(w remoncie mechanicy pogubili
ograniczniki drzwi), ale facet po kilku słowach zgodził się. Jednakże postawił warunek, jak będzie jakiś wypadek, wzywa policję. Trzy pierwsze załogi bez problemu odbyły slalom na wstecznym na bardzo ograniczonej
powierzchni. Generalnie zasada była prosta, im wolniej, tym mniejsze koło wokół słupka i lepszy czas. Po przejeździe Sebastaina Mercedesem z automatyczną skrzynią, wyleciał jak z propylerem ten sam facet,
z pianą na ustach, że on się nazywa Landowski, jest właścicielem firmy w Wysinie i mamy się stąd beep zabierać, bo beep i beep i jeszcze beep policję wezwie. Tak więc dzięki jednemu idiocie cała próba sprawnościowa
poszła na marne, a między innymi z takim trudem zakupione pudełka zapałek. Staliśmy, czasem siedzieliśmy w samochodzie(wtedy dopiero odważyłem się obejrzeć drzwi), ale było tak pioruńsko zimno, że nawet
magnetofon grał wolniej. Na kartce pisaliśmy sobie, ile to już zawodników nas odwiedziło i ilu ich jeszcze zostało do końca. Kwadrans po ostatnim, pojechaliśmy na metę. Zacząłsilniej padać deszcz, wycieraczki
oczywiście z przekory, lepiej zbierały po stronie pasażera, a po mojej beep było widać. Standard. Z tego wszystkiego grzałem stówą i zapomniałem zatankować, ale o tym później.
Na mecie był korek. I ten prawdziwy i ten samochodowy, każdy leciał jak wariat do mety, i potem nie mieli gdzie się pomieścić. A na 3 KJSie stał wodny Niko i bardziej wodny Yoy. Kartki
mieli tak mokre, że nawet nie dało się po nich ryć długopisem, bo pisać to na pewno nie. Wpisywanie czasu zawodnikom do itinerera wyglądało tak, że każdy sam sobie kaligrafował, a Niko tylko udawał, że też notuje
w swoich zapisakch. Palce mieli tak zgrabiałe i zmarźnięte, iż nawet po wypiciu gorącej herbaty nie mogli pisać na komputerze. Pod wielkim parasolem na mecie siedziała mało zadowolona Marta i spisywała czasy
zakończenia rajdu. Tomek zabierał itinerer oraz rozdawał kartki na obiad. Oboje instruowali, kto gdzie ma zaparkować. A lało już starszliwie.
Na obiad czekaliśmy długo i wytrwale. Kiedy inni już jedli, myśmy próbowali liczyć, sprawdzać i takie tam. Ale że im było wesoło, a mnie nie, jakoś nie mogliśmy się zgadać. Co chwilkę ktoś przychodził
z zapytaniem, czy już są wyniki, kiedy będzie piwo gratis, jaki jest dalszy plan dnia, czy będzie kolacja, kiedy wyniki.... po 30 minutach już miałem dość. Uspokajał mnie prezes oraz Korek. W końcu część załóg
poszła do domków, a myśmy zajęli stołówkę i liczyliśmy zespołowo. Piotr i Niko wpisywali do kompa wyniki z KJSów, połowa nas liczyła wyniki z testów, a druga połowa sprawdzała Itinerery. Poszło sprawnie, ale nie tak szybko.
3 razy dzwoniła do mnie pani z gazety z zapytaniem o wyniki, a ja jej ze stoickim spokojem, aby dryndała później. Tak o 203owyniki już były, wypisane miałem dyplomy, puchary gotowe, więc zaczęła się
część oficjalna. Pewną chwilę schodzili się wszyscy, już nie przebrani w stroje z epoki(zamokły w czasie rajdu), ale wciąż ciekawi, które kto ma miejsce. a było to tak...
Załogi leniwie i ospale(w koncu swoje odczekali)zbierały się w małym pomieszczeniu jadalni. Trwały jeszcze próby z mikrofonem, z aparaturą, co poniektórzy chowali pucharki do kieszeni,
inni gadali, jeszcze inni patrzeli na nas dziwnym wzrokiem. Udało się rozpocząć, ktoś gdzieś tam(chyba z końca sali)mnie nawet słuchał. Pozostali organizatorzy siedli cichutko po boku i nawet im się
nic więcej nie chciało. A może to było coś innego. Aby podtrzymać napięcie, czytaliśmy(jak zwykle)od ostatniego miejsca. Kilka załóg nieklasyfikowanych, albo z powodu defektów, albo innych. Miejsca punktowane
były przyjmowane z dzikim żywiołem. Jak zwykle wygłupialiśmy się strasznie, zarówno i organizatorzy jak i uczestnicy. Choć jak się potem dowiedziałem od osób trzecich, zachowaliśmy się kulturalnie, mimo że piwa poszło
od groma. Niektórzy dostali nie swój dyplom, inni zostali zaanonsowani dowcipną uwagą, ale ogólnie chodziło o zabawę. Rajd już się skończył, a jak zwykle szkoda, że to już prawie koniec, tak więc ostatnie używanie
wszyscy mają na zakończeniu. Załoga, która zajęła 3 miejsce, była na rajdzie po raz pierwszy(jak ja), moim zdaniem raczej byli zadowoleni. Zresztą też się ucieszyłem, bo jako sędzia jestem do niczego,
jedni u mnie mają więcej fory, inni nie(właśnie po to był ze mną Wojtek, który spokojnie i bez żadnych symaptii rozliczał każdą załogę). Załoga, która zajęła 2 miejsce, też była szczęśliwa, w życiu nie widziałem
takiego uśmiechniętego Sebastiana. A na pierwszym miejscu... Ci ludzie siedzieli sobie spokojnie, cihcutko, licząc na miejsce w środku stawki. Kiedy była pierwsza 20-stka, patrzyli na mnie z ukosa, przy pierwszej 10-tce
już jak na malowane wrota. A kiedy doszło do wręczania pucharów, byli na 100% pewni, że ich pominąłem przy wyczytywaniu. Siedzieli tak sobie, aż padły ich nazwiska... Wtedy dziewczyna poderwała się z okrzykiem godnym Apaczów,
chłopak się uśmiechał, a jego pilot(ka) krzyknęła jeszcze:To my!!!Kilka zdjęć upamiętnia tę spontaniczną radość. Zaskoczeni byli wszyscy, bo do tej pory były całkiem inne typy na pierwsze 3 miejsca... Ale to już
całkiem inna historia.
Pozostał jeszcze sprawa Konkursu Elegancji. Jak tu teraz komuś go przydzielić, no przecież nie zabiorę go ze sobą. Części załóg już nie było, pojechali do domków, część była lekko wstawiona :)), więc
pozostali skandując wybrali, a może wytypowali kandydata na objawienie rajdu. Był to Brakas z 1958 roku. Ale na pucharku zostało za konkurs elegancji. Gdyby nie deszcz, wyglądałoby to całkiem inaczej. Hmm... na wszystko nie
można mieć wpływu. Pozostały jeszcze obrazki, przygotowane na tę okoliczność przez Mercedes BMG. Mianowicie każdy uczestnik na Mercedesie otrzymał taką pamiątkową pastelę. Były głosy protestu, dlaczego inni tak nie mają, ale
co ja poradzę, że pozostałe firmy mają nas w nosie i wstydzą się swojej historii. Także bracia Rutka przygotowali miłą niespodziankę dla nas. Wręczyli mi mały obrazek z pędzącym Bugatti 35, przedwojennej wyścigówki. Otrzymał ją
Tomek, przedstawiciel Campingu. Łzy miał chłopak w oczach,, bardzo się wzruszył i to nas najbardziej cieszyło. A ja dostałem, jako organizator(chociaż było nas 8 sztuk)obrazek ze 125-tką, niebieską, a jakże, model do
samodzielnego sklejenia w razie, gdyby orginalny pojazd odmówił posłuszeństwa...
Część oficjalna została nieoficjalnie zakończona. Uczestnicy zostali przy piwku, przy pogaduszkach. Zwycięzcy próbowali pić szampana z pucharów, ale trochę przeciekały. Myśmy zaczęli zwijać sprzęt Yoya do recepcji,
w której wylądowaliśmy po przeprawie z jedną z załóg. Zresztą tej załodze nie podobało się zajęte miejsce, potem ktoś im ukradł grzejnik i jeszcze coś tam. Generalnie zostali zapamiętani negatywnie i wszyscy co byli, wiedzą o kogo chodzi :))).
Do późnych godzin porannych gadaliśmy przy kominku o tym i o tamtym, na dworze było pioruńsko zimno. Kończył się dzień pierwszy.
Dzień drugi
Ranek zaczął się o 645, kiedy to ciszę rozerwał tłumik mikrusa. Krystian wyjechał skoro świt, żeby zdążyć na samolot. A klucz od bramy głównej mieliśmy tylko my. Zanim zastukał do drzwi, już miałem otwarte...
Zaraz potem wyjeżdżał Łukasz z ferajną, Marek Moskal i inni. Przywidz zasnuł się mgłą... Powoli budzili się uczestnicy wczorajszego rajdu, z wolna rozjeżdżali się do ciepłych domów. A w międzyczasie poszliśmy zakupić coś do jedzenia,
przy okazji pozwiedzać okolicę. Yoyu i ja grzebaliśmy w naszych wehikułach, starając się zepsuć jeszcze kilka rzeczy. Szybko się spakowaliśmy, pożegnaliśmy właścicieli ośrodka, zapakowaliśmy się do samochodów i jazda. Nie ujechaliśmy daleko,
wskaźnik paliwa mego klasyka stał na zero, a lampka rezerwy jeszcze nawet nie mrugała(jak się potem okazało, przerdzewiał konektor). Zawróciliśmy do Przywidza na CPN. Kilometry lecą. Stacja zamknięta - decyzja, wracamy do Gdańska, a jak zgaśnie,
ktoś z kanisterm pojedzie do najbliższej stacji... Zaczął przerywać na zjeździe z górki, więc go zgasiłem na chwilkę, ale pod górkę już nie odpalił. Na szczęście dotoczył się na szczyt i stanęliśmy sobie na przystanku PKS. Koniec, dalej już nie pojadę...
Po paliwko pojechał Piotr fordem, a reszta poszła zwiedzać śliczne okolice, mały domek w lesie nad niewielkim mostkiem z rwącą rzeczką. Waldkowi i mnie się nudziło, ustawiliśmy statyw od aparatu przy naszych autach, Waldek
ustawił radio przenośne na szczycie statywu i udawaliśmy miśków z radarkiem. Pierwszy klient zahamował tak, że mało nie wpadł do rowu(ile on jechał???), kolejni wyraźnie zwalniali. Choć byli i tacy, którzy się tym wcale nie przejmowali...
Ferajna wróciła z wycieczki krajoznawczej, stała po drugiej stronie drogi, nadjeżdżał PKS, ale na niego nikt nie zwracał uwagi. Jak zwykle Waldek nie znający umiaru w zabawie, przeszedł na drugą stronę jezdni i zamachał na autobus. Ten się zatrzymał,
a Waldek nic, poszedł dalej poboczem...bez komentarza.
Powrót Piotra, dolanie paliwka, pchanie auta(już wtedy siadała pompa paliwa i słabo podawała cudowny płyn), spokojna jazda - mało komu działał prędkościomierz, więc moja załoga stwierdziła, że za szybko wchodzimy
w zakręty, ale tak to bez przeszkód dojechaliśmy do akademika Tomka, domu Nikodema i na nasz parking... W domu jeszcze tylko dzwonił redaktor Wieczoru Wybrzeża z pytaniem o wyniki. A potem poszliśmy odespać trudy przygotowania zimnego i mokrego rajdu...
a spod kół pryskał patynowy kurz niepamięci.