to my - załoga



powrót do rajdów i zlotów
II Jesienny Rajd Pojazdów Zabytkowych

Kaszuby 23-24 września 2000


fotki

itinerer

      Na ten rajd długo czekałem, auto już dawno było gotowe, magnetofon sprawny, załoga dograna. W pewnym momencie wychodziło, że pasażerów jest więcej, niż dostępnych miejsc w klasyku. Na kilka dni przed planowym startem udało mi się jako tako przymocować na progach chromowane(a może to jest polerowane aluminium?)wąskie listwy. Z jednej strony odstawała, zaś z drugiej wręcz odwrotnie, nie miała jak przylegać, ale generalnie efekt był piorunujący. Po umyciu Kryspin lśnił i błyszczał, na ulicach oglądali się przechodnie, policja machała do mnie z radiowozu(i nie chcieli, abym się zatrzymał, ot tak, z sentymentu). I cały tydzień krążyło mi tylko po głowie, byle do soboty, byle do soboty...

      Jak zwykle, rano już byłem na nogach, bez śniadania pojechaliśmy z Piotrem po klasyka do firmy. Para przeważnie gwizdała leciutko przez ostatni tłumik, niekoniecznie przez końcową rurę... Piotr szybko pojechał do domu, a ja pośmigałem na CPN, modląc się, aby starczyło paliwa. Wskaźnik już dawno stał za bardzo na lewo od zera. Chwila moment w ciemnej czeluści baku zniknęło ciężko zarobione 100 złociszy. Ale była to najlepiej wydana stówa, jak tylko sięgnę pamięcią. Wskaźnik stał na więcej niż 4/4, stacyjka jeszcze nie wydziwiała i nawet po zapaleniu natychmiast zapłoneły dwa staromodne reflektory. W sobotni poranek samotnie sunąłem zawrotne 60-dziesiąt przez uśpione miasto. Pod blokiem ustawiłem się w promieniach wstającego słońca(przesadzam, ale promyczki objęły całego fiacika). Bagaż nie był tak wielki, jak ostatnio, ponownie kanapki, mapy, aparat fotograficzny, klucze, jakieś siatki i dobre humory. Bagażnik był zapchany do połowy... Z niecierpliwością czekaliśmy na Nika, który przyszedł punktualnie. Po chwili, każdy z nas zaopatrzony w komórkę(jakby się trzeba było wesprzeć pomocą kierownika trasy:) ), wsiadł do wehikułu czasu i śmigaliśmy na dworzec PKP po Yoy'a i Waldka. Na miejscu okazało się, że wyżej wymienieni spożywali śniadanie w ...(bez kryptoreklamy)barze na dworcu. I z tym całym majdanem przenieśli się, o zgrozo, do czystego, odkurzonego wnętrza mego samochodu (!!!). Choć wszystkim wiadomo, że nie pozwalam na jedzenie w aucie. Palenie też nie wchodzi w grę. To pierwsze, bo robię się automatycznie głodny, a drugie, bo jestem kategorycznie przeciw. Poza tym bagażnik był przeładowany(krótki wypad, aha).

      Do Norauto pruliśmy jeszcze przez peryferie miasta, potem obwodnicą, która już była w remoncie. Nie powiem, aby siedzący z tyłu byli tym zachwyceni, niektórzy mieli problem ze spożyciem niedawno nabytego posiłku. Pogoda była słoneczna, robiło się ciepło, a ja miałem wsadzoną za chłodnicę przesłonę. Umieścił ją tam Ojciec w tak niefortunny sposób... ale nie uprzedzam faktów.

      Na miejscu startu stało już kilka maszyn gotowych do udziału w zabawie, oraz kilka aut towarzyszących, które przyjechały tylko na start. Panowała luźna atmosfera, wszyscy spacerowali, z mozołem mocowali tablice stratowe oraz szukali miejsc na loga sponsorów(jakby była próba sporotwa na wstecznym, pozostałyby mi tylko lusterka). Z uiszczeniem wpisowego, dostaliśmy także itinerer i tym razem zaczęliśmy od rozgryzania trasy. Udało się na jakieś 10-15 km. I właśnie o to chodziło. Przednie światła naszego bolidu, jak to na rajdy przystało, zakleiłem czarną taśmą klejącą na krzyż. Jarek oczywiście sfilmował dzieło, nie omieszkał też nagrać dwóch plamek, które były pod moim wozem i ... poszedł nakleić z tejże taśmy numer startowy na drzwiach ich fiata. 23 wyszło jakieś greckie, ale nie da się ukryć, rzucało się w oczy. Naszym rywalem(między innymi)był mały Mikrus z 58 roku, którego w końcu odrestaurował na tip-top Krystian. Zabawny pojazd krążył wokół nas na trasie:). Przyjechał też majestatyczny Cadillac Fleetwood z 59 roku. Ale tylko jako widz, nie brał udziału w rajdzie(może koszty paliwa???). Ciekawostką był mały team Mini-Morrsów, których było (!!!) aż 6. Niestety, tylko 3 wyjechały z numerami na boku. Nowością był też Ford Taunus GT na stylowych alufelgach, czerwony jak Christine. Uparcie dostałem numer 12(skandal, nie było 13-stki), a że załogi startowały co 4 minuty, więc mieliśmy dużo czasu. Siedliśmy sobie na barierkach ochronnych na przeciwko stratu i spokojnie oglądaliśmy sytuację. Nadjechał też mój Ojciec, który potem chwilkę za nami podróżował. Jeszcze odegra swoją rolę w tej imprezie. Kiedy nadeszła nasza kolej, Jarek spokojnie czaił się z kamerą, silnik pogwizdując przy naciśnięciu gazu dostojnie pochłaniał ołowiowe paliwo. Zapłonęły 4 reflektory, tłumik basowo ryczał, jeszcze tylko minuta. Na kilka sekund przed machnięciem flagi, wył już niemiłosiernie, warcząc i rycząc i kiedy nadeszła chwila startu, obroty spadły, cichutko pyrkając powolutku i dystyngowanie opuściliśmy pole walki. Żeby nikt mi potem nie mówił, że miałem zamiar urwać zawieszenie. A w ślad za nami udał się wóz serwisowy, to jest mój Ojciec, pośledził nas kilka kilometrów i zawrócił do domu. Na ten rajd mieliśmy plan działania. Jedziemy powoli, nie spiesząc się, a na zadaniach wychodzi cała załoga, żadnego pośpiechu. A za nami uzbierało się kilka aut całkowicie nie związanych z imprezą. I pierwsze zadanie, widoczne jak na dłoni, ale nie było gdzie zaparkować, więc zjechaliśmy na chodnik i poszliśmy się zapytać, co mieści się w starej kuźni. Mimo, że pisało Pizzeria, woleliśmy się upewnić, bo to może jakiś butik, albo inny sklepik.

      Ciekawe były zamieszczone w itinenerze rysunki, które albo bardzo ułatwiały orientację, albo miały się nijak do zastanej sytuacji. Trasa, przyznaję otwarcie, była ciekawa i do tego tak przemyślana, że załogi widziały się wzajemnie, po prostu dużo było odnóg, którymi wracało się do głownej drogi. Minęliśmy tory kolejowe, jakieś dzieci do nas machały, to im zatrąbiłem, a Yoy pomachał. Trochę dalej minęło nas troje naszych z naprzeciwka, nie omieszkałem do nich zamrugać. Zadanie drugie było nieco ukryte, itinerer nie był w tym miejscu dobrze rozrysowany. Ale nazwy skrajnych dzwonów mogą być tylko przy kościele, a wieża była nadto widoczna. Załoga poszła na zwiad, a ja stwierdziłem, że należy wyjąć osłonę chłodnicy. Niestety, jes mały wymiar i brak dojści doprowadził mnie do pasji. Powracająca załoga wspólnymi siłami i przy pomocy noża i śrubokręta wreszcie wyjęła znienawidzony kawałek plastiku. Maska w dół i spowrotem do torów kolejowych. Tu nas przywitała znajoma gromadka dzieciaków i oczom naszym ukazali się inni zawodnicy. Pierwsza próba - slalom. Bardzo ciasno ustawione słupki, piasek na betonie i dzieciaki, które każdemu powtarzały, że na pewno wygracie! Zadanie było takie: oddaję kluczyki na metę. Tam też stoi pilot i na start bierze je ze sobą, biegnie do samochodu na mecie, ja odpalam brykę, macham fajerą, zatrzymuję się na mecie z linią pomiędzy kołami, oddaję kluczyki pilotowi, ten niesie je na stół i czas ulega zatrzymaniu. Proste? Figę. O ile pilota miałem chyżego, to lawirowanie między pachołkami do łatwych i przyjemnych nie należało. Tam, gdzie był piasek, udało się kołami nadrzucić niesforny tył, ale potem tylko powolutku. Przynajmniej nie cofałem tą landarą. Tak, tak, fiaick zaliczał się do dłuższych aut rajdu. Wynik: 58 sek. Nieźle, najlepszy czas to 38 sek Mini-Morrisa, jedne z najgorszych oscylowały coś koło 2,5 minuty.

      Wyjeżdżając na trasę, z naprzeciwka nadjechał zagubiony Korek. Wąską i krętą trasą(to jest to, co Tygrysy lubią najbardziej)dojechaliśmy do kolejnego zadania. W zasadzie była to próba sprawnościowa, bardzo precyzyjna. Na niewielkiej polance czekało nas nie lada wyzwanie, mianowicie dojazd do wbitego pionowo słupka. I cała rzecz polegała na jak najbliższym dojechaniu do tegoż patyka w taki sposób, zby go nie dotknąć. To już nie było łatwe. Dobrze chociaż. że można było raz spróbować. Przed nami do tej konkurencji startował czerwony Ford GT. Wynik oszałamiający - 1cm. Zrobiliśmy fotkę, bo graniczyło to z cudem. Natomiast kiedy przyszła kolej na mnie, to patyk sterczał na 3,5 cm od zalamania maski, kto wie, może jak by zmierzyć od kłów na zderzaku, było by bardzo blisko, a może prawie dyskwalifikacja. Przeparkowałem auto na bok i poszliśmy w las. W jakim celu nie powiem. Najpierw dał się słyszeć, a potem na polance pojawił się Mikrus. Nazwany potem przez innych ''Cichym Bohaterem'', chyba dla przekory. Żeśmy tylko popatrzeli, jak dojeżdżają do tyczki, wsiedliśmy w klasyka, silnik zamruczał i wyjechaliśmy z polanki. Niecałe 10 km dalej, na takim sobie zakręcie czyhało na nas kolejne zadanie. Nie mam pojęcia ile pojazdów wyposażonych było w dzienny licznik kilometrów wraz z setkami metrów, bo bez tego znaleźć tę kępę drzew graniczyło z cudem nieziemskim. Jeśli ktoś miał tylko zwykły licznik, to przez 2 km mógł szukać i nie znależć. A nie wspomnę o tych, co mieli wyskalowany prędkościomierz w milach...

      Zadanie polegało na rozpoznaniu przeważającego gatunku drzewa w pewnwj kępie. Wyszło nam, że brzozy, ale dla pewności zrobiliśmy zdjęcie. Zjedliśmy szybko po śniadapce, porozciągaliśmy się trochę i poturlaliśmy się dalej. Wystąpił tu pewien paradoks, bo kiedy jechałem sobie 40-stką(w koncu aż tak nam się nie spieszyło), kolega Nikodem rozpaczliwie mnie popędzał, czemu ja się tak wlokę. Ale kiedy rano na Obwodnicy prułem jak rakieta(w przenośni :)), kategorycznie żądał zaprzestania szaleńczej jazdy. Więc nie bacząc na żadne protesty, jechałem tak, jak mi się żywnie podobało. Zresztą pomni na ostatni rajd, wcale mi śpieszno nie było. A że droga kierowała się na Kościerzynę, czułem się jak w domu. I jednak skręciliśmy na Wieżycę. Mijając zakręt przez rajdowców zwanypatelnią, nie myślałem, że odwiedzę tego dnia wyciąg narciarski....

      Ale po drodze czekało nas jeszcze zadanie, o treści którego itinerer zachował pełne milczenie. Zadanie mieliśmy otrzymać na miejscu. Ale dojazd na miejsce... pełna krytyka. Jeśli ja mało co nie urwałem sobie zawieszenia albo tlumika, to co mają powiedzieć bardziej usportowione jednostki. Sama polana, owszem, niczego sobie. Tylko ten piorunski wjazd. A potem wyjazd... Ale co tam. Zadanie wręczył nam Marcin od czerwonego MG. W 3 słoikach były różne mazie i smary do rozpoznania. Czyli zielony smar do łożysk tocznych, brązowe ŁT-4 oraz coś czarnego. Na pierwszy rzut oka zużyty olej, ale było to gęstsze. Poczciwy bitex. To żeśmy odgadli bezbłędnie. i jeszcze 2 zdjęcia, na których występował(y) czerwony kabriolet. Dla mnie osobiście był to jeden i ten sam wóż, nawet MG. Ale nie: Fiat Spider i Triumph. Oba pudła. Trudno. Kiedy opuściliśmy polankę, Yoy wyczytał następne zadanie: nazwisko właściciela wyciągów. A więc jasne się stało, że musimy dojechać pod stok Wieżycy. I już tylko formalnością było sprawdzanie itinerera. Na miejscu nie było żywego ducha. A na samej budce wyciągu była tylko nazwa firmy - PTUP Koszałka. Obok był dom, ale jak już wspomniałem, żadnego ludzia w pobliżu. Niemniej jednak załoga była spostrzegawcza, tablica stała jak wół. Dom okazał się małym hotelikiem z wygodami i wyciągiem narciarskim. I nazwisko Alicja i Ireneusz Koszałkowie. Spisane, sprawdzone, mogliśmy ruszać w dalszą drogę. Powrót nastąpił dokładnie tą samą drogą. Po wyjeździe spod Wieżycy spotkaliśmy nadjeżdżającego z przeciwka Marka na Skodzie Octavii. Minęliśmy też innych zawodników na polance, przejechaliśmy patelnię, aż oczom naszym ukazała się główna droga. Spokojnie potoczyliśmy się do następnego zadania, które było koło małego kościoła. Też podchwytliwe, bo mieliśmy powiedzieć, komu poświęcony był drewniany krzyż. Tabliczek było kilka, ale większośc to upamiętnienie jakiejś daty. A na samym dole, taka zardzewiała, mała niepozorna tabliczka, i okazało się, że dobrze trafiliśmy. Dogonił nas Waldek, który oficjalnie był kierowcą Mini Morissa. I mieli te same pytania, co my, bo jak się okazało, było kilka zestawów pytań. Zwiedziliśmy kościółek, tudzież obok, i szczęśliwi pojechaliśmy dalej ku przygodzie. Kilka kilometrów dalej mieliśmy odgadnąć, ile lat liczy sobie OSP(Ochotnicza Straż Pożarna). A nie w którym roku powstała. Jako że z matematyką nie mieliśmy większych problemów, właściwa liczba została wpisana we właściwe pole. Ruszyliśmy, na prawie każdym skrzyżowaniu zjeżdżaliśmy z głównej na coraz to bardziej boczne drogi. A muszę nadmienić, że zwiedziliśmy ładny kawałek Szwajcarii Kaszubskiej, piękne widoki, wspaniałe trasy. Mijając most, który łączył dwa jeziora, już wiedzieliśmy, że mamy do rozpoznania, ile wysp widać na jednym z tychże jezior. Dość długo szukaliśmy miejsca na postój, udało nam się wjechać na teren jakiegoś ośrodka czy instytutu. A tam stała wieża obserwacyjna. Tyle tylko, że wejść na nią nie można było, zakaz wstępu. Miłosierny człowiek, który szedł na ryby, grzecznie nas poinformował, że na jeziorze są 2 wyspy. I Yoy'u je dostrzegł. Tak więc kolejne zadanie rozwiązane, czas sobie płynął banalnie swoją utartą drogą, nie bacząc na nic i nikogo...

      Kiedy w itinererze stało jak wół napisane, że jest piękny widok, wszyscy z niepokojem oczekiwali wspomnianej atrakcji. I była, i do tego piękna, aż dech zapierało, ale wskutek przyczyn przepisów drogowych, nie dane nam było się zatrzymać i podziwiać dłużej wspaniałej panoramy, czegokolwiek ona dotyczyła. Kilka zakrętów i oczom naszym ukazał się mały kościółek na piaszczystym wzniesieniu. Zadanie brzmiałokto jest fundatorem kościoła?. Problemów nie było, bo przed wejściem na grobie wyryta była dedykacja. Zwiedziliśmy sobie kościółek w środku, miał wspaniałe organy. I tylko w jednym miejscu było na nich widać złotą łacińską sentencję. Aż się prosiło o stworzenie takiego zadania, ale może kościół był otwarty ze względu na ślub, który miał się tu oddbyć za chwil kilka. Wychodząc do wehikułu spotkaliśmy pannę młodą, która się na nas dziwnie patrzyła. Może wzięła nas za gości pana młodego? Pstryknęliśmy sobie fotkę(to ta z wiatrakiem w tle)i zastanawialiśmy się nad dalszą trasą. Wyszło nam, że trzeba ruszyć tym małym podjazdem do przodu, do bram cmentarza i pojechać dalej w prawo.

      Następne zadanie było oznaczone pszczołą na obrazku. Dziwne, nie? A należało policzyć ule w zapuszczonej pasiece, które stały koło głownej trasy. Nie wiem, czy były tam jeszcze pszczoły, ale dokładnie i z bliska wyliczyliśmy 6 sztuk. Spokojnie ruszyliśmy dalej, ponownie mijając znany już kościół, tylko z innego kierunku. A mnie ciekawiło, co jeszcze wymyślili autorzy trasy. Na razie zjechaliśmy z głównej drogi, i taką wąską betonką, w rytm złączeń podskakiwaliśmy. Prawie 4,5 km do podchwytliwego zadania. Mianowicie treść była takaIle jest słupków jest w przedniej ściance ogrodzenia?- pisownia oryginalna. Kiedy zacząłem liczyć sztachety(31), to Yoyu zapytał, e, facet, co Ty liczysz, słupki, czy sztachety...? A tych było tylko 4 sztuki. Szczęśliwi poturlaliśmy się dalej. Mniej więcej po 3 km zjechaliśmy na pobliską przystań żaglówek. Może to za duże słowo, grunt że nad brzegiem w trawie stały łajby, a myśmy wyciągnęli kocyk i spokojnie przeszliśmy do konsumpcji zapasów żywnościowych. Załogi nas mijające zwalniały, bacznie wyszukując jakiegoś zadania....

      Było sporo czasu, kiedyśmy wycofywali z polany na dróżkę. I tu mieliśmy zagwozdkę, bo trzeba było wypatrzeć kolor domu przy drodze. Ale tak: jeden był błękitny z granatowym dachem, ale zaraz po nim był jakby różowy. Losowanie zdecydowało, że podaliśmy ten pierwszy i chyba o to chodziło. Kilka przecznic i skrzyżowań, jeden mostek i dotarliśmy w pobliże Kościerzyny na parking. Tam otrzymaliśmy zadania tekstowe z przepisów drogowych i historii motoryzacji do rozwiązania. I poproszono nas o okazanie dokumentów wozu. Ha... papiery zawsze miałem w porządku, tylko teraz wystąpił problem z ich odnalezieniem. Okazało się, żę nie ma też mojego portfela. Telefon do Waldka, czy czasem nie zabrał, ale nie. I do tego okazało się, że Yoyu też nie ma portfela - on tam forsy nie miał, ale bilet miesięczny i prawko. I padła myśl, że ktoś ukradł po Norauto. Torbę z moją zgubą znalazł Ojciec i chyba po to nas gonił, a Yoyu modlił się, żeby portfel leżał przy barierkach drogowych, skąd pstrykał zdjęcia stratowe. Telefon do domku i Ford zasuwał ze zgubą do nas.

      Stąd było kilka chwil do mety, nota bene była to ta sama droga, która prowadzi na Wieżycę. Zjazd na mały placyk przed hotelikiem, kilka minut w zapasie. I nasza godzina, dotarliśmy równo o czasie. Jakoś nie byłem szczęśliwy, Niko poleciał na spotkanie z moim ojcem do pomnika, jakiś kilometr wstecz. Yoyu zadzwonił do rodzinki, wyjechali do Norauto, potem miał ich odwieźć do domu i wrócić na rozdnaie nagród. I cud, ojciec dowiózł i Nika i moje domkumenty, a Yoy znalazł portfel. Ale wcześniej...

      Komisja poszła liczyć, a myśmy z niecierpliwością czekali na dzika, który piekł się na naszych oczach. Podjedliśmy też kiełbaską z rożna, piwo lało się strumieniami, a Waldek był w swoim żywiole. Jarek z kamerą pilnie wszystko uwieczniał dla potomności, aż dziw, że mu taśma nie pękła. I wreszcie długo oczekiwany moment. Wyniki. I chyba na twarzy każdego dała się widzieć myśltylko nie ostatni. Po krótkim bla bla bla, tak dla rozluźnienia napięcia, komisja od tyłu wymieniała kolejne załogi. Na 18 kompletów zacząłem się niepokoić przy 13 miejscu - jeszcze nas nie wymienili? Przy 10 dowiedzieliśmy się, że są to miejsca z nagrodami. Super, to i nawet na jakąś nagrodę się załapię. 7, 6, a ciągle 12 nie wymienili - przy 5 to już chciałem iść, ale nie. Czwarte zajęli nasi rywale z pierwszego rajdu klubowego, kiedy to mieliśmy tą samą ilośc punktów. I 3 na pudle - my. Dla mnie aż trzecie, dla części załogi tylko. Oszołomiony poszedłem sam, zamiast z załogą. Co do mnie mówili, co mi wręczyli, nie wiem, ze szczęścia i wrażenia nie usłyszałem nawet, kto ma drugie. A pierwsze zajął Korek !!! I jak na zlość skończył im się prąd w kamerze, tak że mają wszystkich prócz siebie. Tak bywa.

      Po podziale łupów(żartuję), zadzwonił Yoyu, on nas uszczęśliwił wiadomością o portfelu, my go o miejscu i za czas jakiś do nas dołączył Toyotą. Zrobiło się ciemno, ognisko wesoło skwierczało suchym drewnem, kolejna kiełbaska, aż w końcu zabrakło piwa. Choć nikt tego nie przewidział. A co tam się działo, pozostanie naszą słodką tajemnicą, jeśli się kiedyś wybierzecie na rajd z nami, sami się przekonacie...

      Stwierdziliśmy, że nie zostajemy, wracamy do domu na noc. Szyby kompletnie zaparowane i od zewnątrz i od wewnątrz, przydał się patent zakupiony przez Yoya, pomnego na pierwszy rajd. Szyby się suszyły, silnik powoli nagrzewał. Zapłonęły słabe światla, Yoyu wyrwał z kopyta, my kawałek za nim. Było tak ciemno, że jazda na moich długich była samą przyjemnością, w końcu 4 reflektory. Zaś przełączenie na krótkie powodowało efekt piorunujący - kto zgasił światło?! Tak więc Yoyu pojechał bardziej do przodu, ja włączyłem długie i tak sobie sunęliśmy do Gdańska. Niko odwieziony do domu, a my jeszcze musieliśmy odprowadzić Fiata do firmy !!! I tak oto zakończył się następny miły dzień w mojej karierze domorosłego kierowcy...

a spod kół pryskał patynowy kurz niepamięci.





powrót do rajdów i zlotów