najstarszy wehikuł Rajdu-Plymouth z 1933 r



powrót do rajdów i zlotów
I Rajd Neptuna

czyli

X Eliminacje Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych


Gdynia 6-8 lipca 2000



fotki- I Rajd Neptuna

      No i stało się. Pierwszy raz wziąłem udział w rajdzie jako organizator. No nie jedyny przecież, mój klub organizował Mistrzostwa Polski Pojazdów Zabytkowych, i potrzebował ludzi do pomocy. I tak podzieliliśmy się na 2 obozy - ci którzy biorą udział jako uczestnicy i pozostali - tak zwani "organizatorzy". Już na kilku spotkaniach przed terminem rajdu omawialiśmy wstępnie kto czym ma się zająć, jakie miejsca obstawić, jakie konkurencje przygotować i w ogóle siedzieliśmy do późna. A ja wciąż nie miałem przeglądu na swój wehikuł - trudno, myślałem, najwyżej pojedziemy Fordem.

      Ale wcześniej ... wcześniej omawialiśmy trasę rajdu(ściśle tajnie), nawet nasi, którzy deklarowali udział w imprezie, nie brali udziału w tych konspiracyjnych rozmowach. Trasa omawiana z mapą, rodzielone przydziały, gdzie kto stoi i jaką ma funkcję, oraz w jakich godzinach powinniśmy się znaleźć. Otrzymałem metę pierwszego etapu - Start był na WSMce w Gdyni, a ja z zegarem miałem być w Porcie Wojennym na Oksywiu. Zobligowałem się także do przepisania na komputerze regulaminu PZMotu. Tak więc przy okazji byłem na bieżąco z wszelkimi zawiłościami prawnymi, gdzie co i jak trzeba rozstawić, i w jakich odległościach. W dniu następnym natomiast miałem oczekiwać uczestników pod Pomnikiem 3 Krzyży w Gdańsku na parkingu Stoczni Gdańskiej z zadaniem pod kryptonimem flaszki. To było to, gdzie musiałem być, choćby nie wiadomo co. A poza tym uparłem się pomagać po trasie i tak wypadło, w przygotowaniu Balu Komandorskiego. Ale o tym za chwilę...

      We wtorek, czyli 4 lipca udało mi się uzyskać moim autem przegląd, a czas był to najwyższy, bo za dni kilka miał być rajd. Zresztą pracownik stacji stwierdził, że jeśli auto jest w takim stanie, to przegląd jest tylko formalnością. Zresztą na taką wypowiedź wpłynął fakt, iż przede mną próbował przejść maluch, w którym progi i nadkola były od dawna historią. Już dnia następnego gnaliśmy fiacikiem do Gdyni, na spotkanie w klubie. Nie jest to problem, jako taki, ale niestety zmuszony jestem pozostawiać auto na terenie firmy, gdzie stoi pod dachem na strzeżonym terenie. Nie jest przynajmniej zagrożone wybiciem szyby czy urwaniem czegokolwiek. Przysłowiowe schody pojawiają się dopiero w momencie, kiedy potrzebuję mój wehikuł pozostawić w firmie po godzinach pracy, gdy jest strażnik i pies-potwór. Nota bebe - sam strażnik obawia się tego psa, a co dopiero ja, który go widzi od czasu do czasu. Tak więc zawczasu mam zaparkowany wóz brata obok miejsca, gdzie parkuję Fiacika, w momencie postoju mój brat otwiera Forda, ja zamykam gablotę i bezpieczni opuszczamy bramę firmy. Czasem też minie dużo trąbnięć klaksonu, zanim strażnik podejdzie do bramy...


     Dzień pierwszy


      Plan noclegów obmyśliłem wcześniej. W czwartek śpię w Gdyni u Marty, w piątek rano jesteśmy na WSMce, wieczorem jedziemy do firmy, a potem do domu. Tu następuje spoczynek nocny i rano jestem na Placu 3 Krzyży, dokąd mam rzut beretem. I wieczorem na Balu Komandorskim w Gdyni. Proste. Tyle tylko, że nie całkiem wyszło, jak było w planach, ale co tam. Pierwszy termin to był czwartek(6 lipca)w Gdyni pod WSMką o 16oo. W korkach, przejęci jechaliśmy na północny zachód, a po drodze kilkoro ludzi pytało(na czerwonym świetle)o Fiacika, czy też machało ręką. Zaskoczyło mnie to, ale to były pierwsze kilometry po naprawie. I tak brakowało kilka chromów tu i tam, napisów czy znaczków, ale widać kolor i sylwetka wpadała w oko. No dobrze, przyznaję, mile mnie to połechtało. Bak chlupotał połową paliwa, miało to starczyć na trochę. Pod WSMką na parkingu nikt nie stał. W środku żadnej informacji. Dopiero w bramie strażnik wiedział co i jak. Wjechaliśmy do środka, a na placu ... po pierwsze czekał już Yoyu, po drugie stały automobile, niewiele na razie, ale za to jakie! Plymouth z 1933 roku, czarny jak smoła na drewnianych, szprychowanych kołach, Fiat 500 z 1965 roku, ten wóz miał jeszcze pierwszy, oryginalny lakier oraz ... Marcin swoją granatową 500tką. Potem się okazało, że biuro rajdu jest na górze w Akademikach, gdzie poszliśmy zorientować się co i jak. Tam właśnie parkowała(chwilowo)część uczestników, tam też mieli nocleg. Po rejestracji, co czas jakiś, zjeżdżali z góry do nas na parking, którego w końcu pilnowaliśmy sami, bo reszta klubowiczów się rozeszła. Niektórzy z nich mieli nawet plakietkę - organizator, a wręcz tablicę startową na szybie wehikułów, co myśmy dostali dużo, dużo później. Na tym parkingu została wynajęta ochrona, ale ani widu, ani słychu, a mnie nogi już ... bolały bardzo. Biegały tam jakieś dzieciaki, inni grali w tenisa, a mnie oczy wirowały wokół głowy. Podejrzewam, że podobne odczucia żywili mój brat i Yoy. Te 4 godziny chodzenia tam i spowrotem, urozmaiciliśmy sobie w nam tylko wiadomy sposób.

      Ale nie było też tak źle, jednych uczestników poprowadziliśmy do rejestracji, pod same Akademiki, popstrykaliśmy zdjęcia, widzieliśmy to i owo, tylko cały czas czekaliśmy na niezapowiedzianą uczestnikom wyprawę automobilami o godz. 23oogdzieś w okolice Skweru Kościuszki. Wiem, że to było jakieś konkretniejsze miejsce, ale nie jestem z Gdyni i nazwa nic mi nie mówiła. Zresztą, zapomniałem. Jak się okazało, nici z tego wyszły, nigdzie nie pojechaliśmy, bo ludzie byli zmęczeni podróżą do 3miasta, i myśleli o przełożeniu to na dzień następny, no gdzie, to po rajdzie dopiero będą zmęczeni! Ani nogą, ani ręką, wcale nie wyczerpani jazdą swymi wspaniałymi maszynami... Więc posiedzieliśmy sobie do 93o, a potem pojechaliśmy Tikiem do Redy do Yoya. Ale zanim to nastąpiło, my się pozachwycaliśmy autami innych, inni się pozachwycali Fiacikiem, nawet odbyli jazdy próbne(tylko do przodu - jedynkę po długim instruktarzu opanowano, wsteczny umiem włożyć tylko ja). Oprócz tego Sebastian ujeżdżał Opla Korczyńskiego. Nadal trwały gorączkowe przygotowania.


     Dzień drugi


      Dnia następnego, trochę niedospani, wyjechaliśmy do Gdyni. Tico stało sobie przed WSMką, a my wyprowiantowani - kanapki, czekolady, picie i inne takie (aparat fotogeniczny !!!) nieśliśmy do Fiacika. Niektórzy właściciele już przygotowywali swoje wehikuły do eskapady, troskliwie myli, pucowali, przecierali chromy, regulowali gaźniki, silniki i inne takie. Komisja techniczna uwijała się przy ocenie technicznej pojazdów, organizatorzy udzielali sobie ostatnich instrukcji i pouczeń, po czym każdy pojechał w swoją stronę. Jak już wspomniałem, moim celem był Port Wojenny na Oksywiu, gdzie była meta pierwszego odcinka. Nie bardzo wiedziałem, gdzie znajduje się ta baza, więc pojechaliśmy razem z Korkiem. Niedługo, bo jak przycisnął Oplem, to zostałem daleko, daleko w tyle. A i mój wehikuł począł straszliwie kopcić i to lepiej, niż kilka świec dymnych. Jak się potem okazało, zapchaniu uległa odma - to jest takie ustrojstwo do przewietrzania skrzyni korbowej. Co by to nie oznaczało, chodzi o to, że opary oleju w tym czymś ulegają skropleniu. To co się nie skropli, zasysane jest przez gaźnik. Zapchała się rurka, którą ściekał olej i wszystko szło do gaźnika - efekt zadymienia niesamowity. Chyba, że delikatnie operowało się gazem, dym zanikał. Ale jak na rajdzie, kiedy trzeba się szybko przemieszczać, gdzie co chwila na bocznych drogach są skrzyżowania, zakręty,(a jeszcze jak ktoś nie zna drogi :))powoli przypieszać?...

      Na naszej pierwszej mecie, Korek pokazał nam gdzie mamy się rozstawić. Wyjęliśmy stolik, zegar, tablice PKC, i czekaliśmy. Szczerze, to chyba byliśmy bardziej zdenerowani, niż zawodnicy. Yoyu czytał gazetę, ale tylko przez chwilę, a ja wpisywałem na listę wg numerów startowych załogi. Nim dotarłem do połowy, nadjechali pierwsi zawodnicy. Jest to odpowiedzialne zadanie, nie można sobie pozwolić na pomyłkę, bo potem będą protesty. Cała rzecz miała miejsce na terenie wojskowym, więc co raz zieloni patrzyli na nas, na fiacika i na stolik. I prawie każdy z kierowców wojskowych wykręcał na nas oczy, i kilka razy chyba cudem uniknęli stłuczki. Korek przy nadbrzeżu ćwiczył zadania morskie - rzut kołem ratunkowym na odleglość i rzut rzutką(do podania cumy)do celu. Kiedy dojechała ostatnia załoga do naszego PKCu, poszliśmy obejrzeć, co tam słychać u Korka. A ludzi tam było co niemiara. Większość była zaskoczona próbami, po części pewnie także faktem przebywania na terenie ściśle tajnym i strzeżonym, gdzie zwykły śmiertelnik nie ma wstępu.

      Mieliśmy problem, bo chcieliśmy pojechać na próby sprawnościowe na lotnisko w Babich Dołach, ale nie wiedzieliśmy, którędy jest wjazd. Więc śledziliśmy jedengo z zawodników(IFA czerwono-czarna), ale na tyle inteligentnie, aby nie upewniać ich, że jedzie dobrze. Przecież po to go śledziliśmy, aby trafić na drugą metę. Udało się bez przeszkód. Na drugim PKCu stał Sebastian z zegarem, w którym brakowało cyfry '0', i nie mógł wyświetlić godziny np. 1001lub 1002. Wymieniliśmy jego zegar na nasz i pojechaliśmy na próby sprawnościowe, żądni wrażeń i ekscesów. A było na co popatrzeć. Pierwsza próba to slalom miedzy pachołkami i 3 bramki z opon, tak rozstawione, że spokojnie można było pomykać na trzecim biegu(przynajmniej w 125p). Czyli na upartego 50-60 km/h. Tutaj wychodziły super zdjęcia, wehikuły kładły się na bok, zamiatały tyłem, który chciał koniecznie wyprzedzić przód, a niektórzy cięli przez trawę, aby zmieścić się w zakrętach. Na drugiej próbie był wolny, bardzo ciasny slalomik z wjazdami do garażu. Małe auta mieściły się bez problemu, za to Warszawy, Plymouth i inne ogromne bryki miały nie lada problem, czasem nawet zgrzytały biegi, nerwowo zmieniane z jedynki na wsteczny. A i tak niektórzy zawodnicy, może pod wpływem adrenaliny, lub też z innych powodów, slalomili z piskiem opon, zręcznie narzucając tyłem. Nie czekając na wszystkich, podjechaliśmy pod trzecią próbę, która odbywała się na bocznym placu, wśród zarośli i mnóstwa uliczek treningowych. Widoczny był tylko start i czasem z zarośli śmignąl dach załogi. Powróciliśmy na dwie pierwsze próby. Kiedy już wszyscy zawodnicy przebyli wspomniane próby, udało mi się przejechać jedną z nich - szybki slalom. Nikt nie mierzył czasu, więc nie miałem powodów do frustracji. Jeszcze tylko człowieka z telewizji(program Autostrada)podwiozłem do jego terenowego auta, i jechaliśmy do Pucka. Waldek cały czas ścigał nas motocyklem, ale kiedy dodymiło z rury, wyprzedził nas i pognał za horyzont. Tak na marginesie, jechaliśmy tą samą trasą, co na rajdzie wiosennym, tam gdzie wyprzedzaliśmy na dziurach chamskiego Transita. Po drodze zwiedziliśmy złomowiec. Na pytanie o części do takiego auta, jak to tam(a wskazywałem mojego fiacika), pracownik odpowiedziałna pewno nie w takim stanie. Ani dekli, ani listew, w sumie z wykończenia nic. Więc pojechaliśmy do centrum Pucka. I tu problem - bo w którym miejscu Pucka jest meta? Tak więc Yoyu zadzwonił do Korka, a ten wysłał do nas Waldka. I tym sposobem, choć nie bez przeszkód(skręcał w lewo, a rękę wyciągał w prawo), dotarliśmy na metę(gdzie nota bene rajdowcy wypełniali test z historii motoryzacji). Wąskimi uliczkami, wsród grona weteranów oczekujących na dokładny czas ich przyjazdu na metę, zaparkowaliśmy prawie pod samą plażą. W pobliskiej restauracyjce zasiadali już 'organizatorzy'. Raczyli się kotletem z ziemniakami, bo na gwarantowany przez nasz klub obiad była ryba z frytkami. Ale o tym dowiemy się później. Z PKCu zawodnicy jechali na rynek Pucka, gdzie miał się odbyć pokaz elegancji na najładniejszy samochód, premiowany pucharem burmistrza Pucka. Przepraszam, że nie podam zwycięzcy, jako że wyniki podano w momencie kiedy wyjeżdżałem z Waldkiem na zadanie. Ale wcześniej był obiad....

      Nasze kupony na obiad miał Łukasz, który się spóźniał, bo holował do Gdyni Renault 16 ze Śląska - auto miało uszkodzony śilnik. Goście poszli jeść, a nam kiszki marsza grały. Kiedy już wiedzieliśmy w której knajpie będziemy się posilać, pojawił się Łukasz. Auta zamknięte zostawiliśmy na rynku, gdzie tłumy wycieczek i kolonii zwiedzało je w sposób bardzo kontaktowy. Dobrze, że ktoś ich pilnował(ukłony dla Bogusia i Jarka). Smażalnia była położona nad samym morzem i o charakterze serwowanych dań można było dowiedzieć się po zapachu knajpy. Kolejka była długa, a do tego nie jedna. Postanowiliśmy zrobić interes, jako że ani Waldek, ani Yoy, ani mój brat, a tym bardziej ja, nie przepadaliśmy za rybą, przechandlowaliśmy rybę za podwójną ilość frytek. Cenowo wychodziło to samo. A smakowo o niebo lepiej. Po skończynym posiłku(szczerze mówiąc, byem syty do wieczora), poszliśmy odpocząć w aucie. Niedługo, bo Jarek miał już dość pilnowania i w końcu poszliśmy na strzeża. Jakby nikt nie patrzył, to dzieciaki zabrałyby ze sobą pół samochodu, albo nawet cały. Kiedy jacyś koloniści w wieku średniej szkoły oparli się o maskę mego auta po raz kolejny(prosiłem 3 razy), miałem ochotę wejść do fiacika cichaczem i nacisnąć klakson. A ma takie trąby jerychońskie, że nawet autobusy zagłusza. Niestrty, zanim plan wprowadziłem w życie, kolonia poderwała się i poszła gdzieś. Zresztą my też wyjeżdżaliśmy z Waldkiem wcześniej na jego zadanie. Miał jechać sam, ale postanowiliśmy jechać razem.

      Z Pucka wyrwał jak szalony, na zamykającym się przejeździe kolejowym, czerwonych, pulsujących światłach przejechał tylko szum. A 5 sekund potem wyjechała lokomotywa z wagonami. Oczywiście nie poczekał, dogoniliśmy go na stacji benzynowej. Kończyła nam się benzyna, tanknęliśmy za 50 złociszy. Trochę się wkurzyłem, pewnie niepotrzebnie, ale za to Waldek już nas nie wyprzedzał.(co najwyżej jechał obok !!!). Paliwo na stacji jakieś było wredne, bo silnik słabo ciągnął. A tak na marginesie - na tym przejeżdzie kolejowym później czaił się z ukrytą kamerą Sebastian i nagrywał wszystkich uczestników, czy stanęli na stopie. Na 36 załóg prawidłowo zatrzymało się 5.

      Najpierw Waldek pokazywał drogę, potem mapa okazała się za mało dokładna(skala coś tak jakby nie tego, kilka nitek i 4 miejscowości na krzyż w rejonie Żarnowca). I kiedy ja dorwałem się do kierownicy, zajechaliśmy aż do Krokowej. Czyli za daleko. Wracając, więcej na chybił, niż trafił, udało nam się dotrzeć do zbiornika elektrowni szczytowo-pompowej. Tyle tylko że nie z tej strony, co trzeba. Objazd zajął nam kilkanaście minut, a i tak byliśmy już spoźnieni. Miałem wrażenie, że nie dotrzemy na miejsce już nawet nie na czas, ale wogóle. W kłębach dymu, z Waldkiem obok auta, krętymi dróżkami, gęsto posypanymi piaskiem(po co?), zajechaliśmy pod 143 schodki prowadzące na szczyt korony zbiornika. Zaparkowaliśmy na dole, wzięliśmy co trzeba i poszliśmy. Każdy sobie z nas liczył te przeklęte schodki, aby mieć 100% pewności, czy aby ich jest 143. Chciałem to wiedzieć, bo to było treścią zadania na Wiosennym Rajdzie. A na górze ... wiało strasznie, słońce świeciło, a ludzi ani widu, ani słychu. Waldek wyciągnął formularze i czekaliśmy. Pierwsi zawodnicy przelecieli nasze auto i motocykl. Wycofali, spojrzeli w górę, a mieliśmy polecenie od prezesa nie pomagać. Więc jak szli do góry, i liczyli schodki, to nikt im nic nie mówił, ani nie krzyczał. Tylko się śmieliśmy. A na górze padało do wszystkich pytanie - czy motocykl, stojący na dole, jest pojazdem zabytkowym. Można zejść na dół i sprawdzić. Motocykl był Waldka i był zabytkowy. Tylko jedna załoga zeszła na dół i stwierdziła, że to jest Honda CB 250. Nawet nie pamiętam, czy odpowiedzieli dobrze. Generalnie było pół na pół. Nasi zawyżali statystykę. A czasem pytaliśmy załogi, kiedy już weszły na górę, ile było schodów. Reakcje były różne-a mówiłem Ci, żeby liczyć, albo-143. A jak się potem dowiedzieli, że to było pytanie dodatkowe, albo się śmiali, albo byli przerażeni, jakie będzie to właściwe. Nawet człowiek z telewizji, chyba ten sam, co go podwoziłem, wszedł na górę, aby odsapnąć, pooglądał widoczki, zresztą inni też tak robili, a potem 4 razy próbował nagrać pytanie i odpowiedź jednego z zawodników. Tylko 4 razy, bo przez pierwsze 3 każdy z nas dodał coś takiego, że śmiali się wszyscy, i człowiek poruszał kamerą. W końcu poprosił o pełne pytanie i odpowiedź, stanęliśmy na wysokości zadania i udało się. Byliśmy w telewizji.

      Kiedy już ostatnia załoga udała się w dalszą drogę, zeszliśmy na dół, oczy miałem całe załzawione od wiatru, wiatr jeszcze mi huczał w głowie, i wolniutko pojechaliśmy sobie do Gdyni, na WSMkę. Po drodze Waldkowi zagrzał się silnik, jak twierdzi, jechał za wolno, więc umówiliśmy się, żeby jechał sam, a my się już dotoczymy. Ryk silnika i tyle było widać Waldka. Na WSMce przy bramie była ostatnia meta tego dnia. Krótkie pytania z pierwszej pomocy w formie pisemnej i wjazd na parking. A tam, Łukasz przy laptopie podliczał wyniki i czasy przejazdów, Karol z Krystianem też zalatani, prezes przejęty starał się być w kilku miejscach jednocześnie. Korek siedział, wycinał i bindował kolejne itinerery. Ogólnie dopiero teraz wyciągnęliśmy kanapki, chleb i pasztecik, które to wiktuały szybko zniknęły w naszych brzuchach. Zawodnicy zjeżdżali, parkowali, dzielili się wrażeniami. Pobyliśmy tam czas jakiś, pogadaliśmy, nawet dokładnie nie pamiętam co jeszcze, wrażenia i emocje brały górę. W końcu Yoy pojechał Tikiem do Redy, a my potoczyliśmy się fiacikiem do Gdańska, razem z Markiem od Skody Octavii 1300 Super. Po drodze opowiedział nam kilka historii o swojej Octavii, ogólnie miło się gawędziło. W Gdańsku przeładowaliśmy tablice i graty od PKCu do Jego auta i pojechaliśmy pod dom. Pewnie myślicie, że to koniec. A nie, jeszcze tylko odprowadzić fiacika do firmy(która jest w stronę Gdynii). Piotr jechał Fordem za mną, mrok z wolna spowijał uśpione miasto. Pies szczekał, ale był zamknięty w domku strażnika. Kiedy już dotarliśmy do domu, kiedy ujrzałem łóżko, o niczym innym nie myślałem. I tak oto zakończył się drugi dzień rajdu.


     Dzień trzeci


      Nazajutrz rano pojechaliśmy Fordem do firmy po fiacika, aby za chwilę cofnąć się do Pomnika 3 Krzyży. Mimo obietnic szefostwa, parking był pełny, wolne było miejsce dla TIRów oczekujących na wjazd do stoczni. Na szczęście żadnego nie było, tyle tylko, że staliśmy na zakazie(który nie dotyczył TIRów). A zadanie dla zawodników było ... hmmmm... podstępne. Mianowicie mieli oni wywąchać, co znajduje się w 3 buteleczkach(jak kto woli we flaszkach)w ciągu 30 sekund i wpisać wyniki do formularza. Były tam: ropa, benzyna ekstrakcyjna(odpowiedź rozpuszczalnik też uznawaliśmy)oraz benzyna bezołowiowa(wystarczy sama bezyna). Słoneczko przygrzewało dość ostro, a czekaliśmy ponad godzinę. Z tym że lepiej być wcześniej, niż potem gnać na wariackich papierach. Obok nas siadł jakiś chłopak. Nie wiem, może czekał, aby zobaczyć, co się będzie działo. I na 10 minut przed przybyciem pierwszej załogi znudził się. Potem przyspacerował do nas mój Ojciec. I wynikała śmieszna sytuacja: my jako organizatorzy mieliśmy nie podpowiadać, ale mój Ojciec nie był organizatorem i czasem machnął ręką(kiedy zapoznał się z itinererem). Reakcje na zadanie były różne-czy to aby nie jakaś trucizna?, inni chcieli koniecznie wypić, a jedni to nawet rozlali sobie płyny po rękach i dopiero wąchali(a na formularzu czarnymi wołami wypisałem - tylko powąchać, nie dotykać!!!). Padło stwierdzenie, że wódka to na pewno nie jest, niektórzy znacznie przekroczyli czas, a i tak tylko 3 załogi bezbłędnie rozpoznały bezbłędnie zawartość flaszek. Najlepsza była odpowiedź- płyn!!! No nie, na pewno wsypaliśmy tam ciało stałe. Dla niektórych 30 sekund było aż nadto, dla innych bardzo mało. Kiedy już ostatnie dwie załogi(dojechały z niemiec, Volvo P1800 jakim jeździł Simon Templare oraz biały Jaguar)odjechały walczyć na trasie, zwinęliśmy się do wozu i pojechaliśmy na dawne lotnisko, na Zaspę koło centrum Handlowego(kryptoreklama).

      Jako że był to ostatni dzień rajdu, a w godzinach popołudniowych na skwerze Kościuszki w Gdyni miał się odbyć pokaz elegancji w strojach z epoki auta, wszyscy uczestnicy byli poprzebierani, a niektórych nie mogłem wręcz rozpoznać. Koszule non-iron, popelina, dzwony z bistoru, baki na pół twarzy, bajer okulary, a te kolory, po prostu miodzio. Gangsterzy poubierani w prążkowane garnitury, z rozpylaczem w ręku(karabinem z magazynkiem pestek), ludzie w pilotkach i goglach z czasów wojny, a nawet jedna załoga była przebrana za lekarzy. Więc w takich strojach uczestniczyli w ruchu miasta, wzbudzając nielada sensację.

      Na pasie startowym działy się istne popisy. Tłumy gapiów grzecznie stało w wyznaczonych sektorach, nie przekraczając wyznaczonych linii. Zresztą co jakiś czas Krystian z Karolem przypominali ludziom o tym. Prócz tego byli sędziami na próbach sportowych. Jeden z nich miał ogrooomny stoper zawieszony na szyji. Mieliśmy świetne miejsca, siedzieliśmy obok Fiata Korka, który tym razem przyjechał w pełnym składzie rodzinnym. Kulturalnie, na leżakach, z psami i kamerą video. Jarek starał się uwiecznić wszystko jednocześnie. A było co. Pierwsza próba tego dnia(a w całym rajdzie 4)była identyczna, jak ta zorganizowana przez wydział Mechaniczny Politechniki w Gdańsku na II Zlocie Miłośników Motoryzacji(z tą różnicą, że zamiast jajka do szklanki, należało złożyć w jedną pasującą całość tłok, cylinder i głowicę). Ostatnia(piąta)wymagała od zawodników nie tyle umiejętności kierowcy, co krzepy. Mianowicie, po krótkim, ale krętym slalomie, następował wjazd do garażu, należało pojazd zatrzymać, kierowca musiał wysiąść, założyć(albo nie, przymusu nie było)rękawice i potoczyć koło zapasowe(już przygotowane)wokół tego garażu. Potem na wstecznym dojechać do mety. Ile było wycia silników, skrzyń biegów, żadne słowo tego nie opisze.

CDN... a spod kół pryskał patynowy kurz niepamięci.





powrót do strony głównej