fotki
itinerer
Na ten rajd nie miałem samochodu. Fiacik poszedł do remontu (generalna wymiana blach zewnętrznych prócz dachu - nareszcie zyska
dawny, oryginalny wygląd), a Fordem wybierał się mój brat. O ile to drugie wiadome było od początku, o tyle naprawa Fiacika przeciągnęła się z różnych
przyczyn technicznych, ale lepiej zrobić wolniej i dokładniej, a do tego na oryginalnych częściach. Owszem, istniała szansa wystartowania moim wehikułem,
ale bez błotników, maski i pokrywy tylnej, z nowym progiem i tylną ścianką ze światłami (która nie wiadomo jak i czego się trzymała). Pomijam kwestię braku
jakichkolwiek drzwi w powyższym aucie, czyli zostało tylko jedno lusterko (wewnętrzne).
Tydzień przed terminem imprezy miałem ustaloną pożyczkę młodszego Fiata (zwanego przez właściciela pieszczotliwie Białym).
Kluczyki i dokumenty udostępniono mi (zgodnie z umową) w piątek, na dzień przed rajdem. Auto dostałem umyte i wywoskowane, zatankowane do połowy. Nawet było
radio, ale z braku anteny miało słaby odbiór, a kasety ze sobą nie miałem (to się jeszcze zemści). Kilka słów o nowinkach technicznych, w które pojazd był
wyposażony.
Po pierwsze alarm. W momencie włączania i wyłączania spod samochodu wydobywał się bardzo zniekształcony głos w obcym języku
-armed- i -disarmed-. Najlepsze, kiedy włączy się wsteczny bieg, calutki czas słyszymy -atention! backing up-. Na stacji benzynowej pomyliłem strony wlewu
paliwa i musiałem wycofać się pod właściwy dystrybutor. Stojący kilka stanowisk dalej policyjny patrol znieruchomiał i bacznie mnie obserwował. Nota bene
pod koniec rajdu nie reagowałem na ten dźwięk, ale o tym, co pod koniec, później, nie uprzedzam faktów.
Po drugie blokada na kierownicę i pedały. Zajmuje 1/4 miejsca w samochodzie, a do zdjęcia tego (jeśli zgubi się kluczyk)
potrzebować będziemy chyba palnika albo szlifierki kątowej.
Rano wstałem o 7oo, by po krótkiej chwili przyprowadzić weterana pod dom i zapakować go na wyprawę. Mój brat podjechał Fordem
razem ze swoim pilotem, dla nich to pierwsza taka impreza (jak dla nas w zeszłym roku). Mapy, kanapki, picie, długopisy, kalkulator, taśmy, aparat (!!!), i
inne takie lądowały na tylnym siedzeniu. A najlepszy z tego był magnetofon Białego, który działał 2 razy szybciej, niż inne. Zanim dojechałem do Gdyni,
przesłuchałem kasetę dwukrotnie. Ciemne okulary z epoki, otwarta szyba od kierowcy (w tym Fiacie to działa !!) i jazda na start. Numery startowe dostałem
już wczoraj od Jarka, bo mieliśmy się spóźnić (a i tak byliśmy pierwsi na starcie, jeśli nie liczyć Junaka M-7), tak więc oklejeni ze wszystkich stron,
ruszyliśmy. A propos, jak super wyglądał Ford z naklejkami - Wiosenny Zlot Pojazdów Zabytkowych. Jak na 6-letni zabytek, to brzmiało nieźle, ale "najmłodszym
zabytkiem była Toyota Corolla Prezesa, rocznik 2000. Niestety, Opel Rekord Olympia Kombi z 1960 pękł sobie resor i nie udało się na czas tego naprawić.
W drodze na Skwer Kościuszki, spotkaliśmy Fiata 500-tkę, który szalał po pasach, migał światłami i kompletnie nie używał migaczy.
Jazda pojazdem, który pożyczyłem była nie lada wyzwaniem, przynajmniej na początku. Luz na kierownicy, wymagający przyzwyczajenia, hamulce, które wydawały
się idealne, przy gwałtownym użyciu miotały straszliwie samochodem na boki. Ale co tam, silnik był niedogrzany (jakieś 65 oC), radio szalało, jak jakiś
adapter na obrotach 45, i oczywiście ogrzewanie. Jak i u mnie kiedyś, także tu działało non-stop. Istniała regulacja dopływu powietrza z zewnątrz, czyli
jeśli odciąć tenże dopływ, ciepłe nie powinno lecieć. Ale to tylko w teorii, w praktyce nagrzewnica była wściekle gorąca, i pasażerowie przednich foteli
mieli sparzone nogi. Co tam, ważne, że jechało się do przodu.
Na miejscu byliśmy około 9oo. Za jakiś czas dojechał Zbyszek na Fordzie Prefekcie z 1951 roku. Około 10oo zaczęli nadjeżdżać
inni, w tym i Komandor. Pomijam wszelkie formalności, wspomnę tylko, że wpisowe wynosiło zaledwie 20 zł. Sekcja BRD (Bezpieczeństwo Ruchu Drogowego)
zorganizowała mały pokaz ratownictwa drogowego, który rzeczowo i obrazowo wytłumaczył sposób zachowania w razie wypadku. Okazuje się, że kupując apteczkę
w SuperMarketach, kupujemy wielkie nic, bandaż się rwie, opatrunki są dla krasnoludków, pozostałe wyposażenie nie nadaje się do niczego.
Zgodnie z tradycją, miałem numer startowy 12a (czyli 13, która w tej formie nie przynosi pecha), a załoga mego brata 14. Czyli
startowaliśmy w odstępie 3 minut. Na początku była próba szybkościowa, slalom między pachołkami, ciasny zakręt z wejściem pomiędzy dwa słupki, na wyjściu
wjazd do garażu przodem, wyjazd tyłem do następnego garażu (zakręt o 180o), a potem na wirażu do mety. Zatrzymanie musiało być precyzyjnie na linii, która
winna znajdować się pomiędzy osiami samochodu. Przed nami startowało 12 załóg, i motocykle, w tym jeden z przyczepą i biegiem wstecznym, sportowe wózki,
majestatyczny Cadillac Fleetwood z 1959 roku (który cofał i kręcił niemiłosiernie, ale słupki była dla tego 6-cio metrowego potwora ustawione za ciasno),
oraz jeden dostawczy bus. Kiedy przyszła moja kolej, silnik był już rozgrzany, szyby otwarte, pilot z aparatem czaił się na wirażu przed slalomem, i tylko
flaga startowa zajmował moją uwagę. I wreszcie odliczanie, 4, 3, 2, 1, start ! Słowa start nie usłyszałem do końca, zagłuszył je ryk silnika i wizg opon,
w ciasnym slalomie tył narzucałem gazem, który ślicznie się ślizgał, wejście w zakręt z 2 pachołkami odbyło się chyba na dwóch kołach, a na trzech
conajwyżej, i to poślizgiem lekko niekontrolowanym. Do garażu wpadłem na zablokowanych gumach, też w poślizgu. Zanim wóz się zatrzymał, opony poszły na
wstecznym, z gazem do oporu wciśniętym w deskę. Wyjazd i przednie koła w zakręcie straciły przyczepność, grunt, że wjazd do garażu tyłem wykonałem jak
trzeba. Wizg hamulców i bryka poderwała się do przodu, zakręt w lewo (przednie koło znów oderwało się od nawierzchni), dym z opon, kłęby dymu z rury
wydechowej, wrzask silnika kręcącego na jedynce jakieś 6000 obrotów. I hamowanie na maksa, idealne zatrzymanie na mecie koło .... Komandora. Wyrzuciłem
na luz, i pomyślałem, ten człowiek mnie zabije za to, co wyczyniałem z jego wozem, a on tylko: Nie wiedziałem, że tym samochodem można robić takie rzeczy.
Wpisali mi na Karcie Drogowej czas przejazdu (33,8 sek.) i jak się dowiedziałem, był to wtedy drugi czas. Lepszy (33,1 sek.) wykręcił na Fordzie Capri z
1974 roku taki sympatyczny człowiek. Zresztą nie wszystkim zależało na wygranej za wszelką cenę, tego Forda pchnęliśmy, bo rozrusznik odmówił mu
posłuszeństwa. W karcie drogowej pojawił się też wpis czasu wyjazdu na trasę (12oo - w samo południe). Zanim doszedł do mnie pilot i Waldek, któremu
tuż przed imprezą zatarł się silnik, minęło troszki czasu. Zjechałem na pobocze, by ochłonąć, wsiadł Yoyu i coś mówił. Nie pamiętam co, byłem jeszcze
pod wpływem adrenaliny. Pomiędzy załogami (mojego brata i moją) mieliśmy łączność radiową przez walkie-talkie. Super rzecz, tylko trochę droga, ale Yoy
pożyczył je ze swojego sklepu. W momencie, kiedy z piskiem hamował mój brat na mecie (autem, w którym widoczność do tyłu jest praktycznie zerowa, a
słupków to już na pewno nie widać), Yoyu chciał z nimi nawiązać łączność i tylko usłyszał Komandora. Więc się przestał odzywać, bo nigdy nie wiadomo, czy
takie walkie-talkie będzie miło widziane.
Zaczęliśmy świetnie, Biały jechał przodem, Ford za nami. Wyjazd na Świętojańską, zjazd w prawo do Władysława IV i przejazd pod
torami SKM na Morską. Kilometry nawet się zgadzały (przecież to Białym skalowali trasę), aż moich dwóch pilotów zaczęło kombinować. Bo my zamiast przed
startem obejrzeć choć pierwsze 10 km, tośmy latali rozwiązać zadania z przepisów drogowych i pierwszej pomocy. Ale nie jest to niczyja wina, zaczęliśmy
krążyć, to prawie w Sopocie, to ponownie na Świętojańskiej. Straciliśmy jakieś 50 minut. Kiedy wróciliśmy na trasę (czyli na ulicę Morską), dotarliśmy do
przejazdu kolejowego, który był zamknięty. Ponownie 15 minut i za 200 metrów kolejny przejazd też .... zamknięty. 10 minut i wolni. Od tego przejazdu
Komandor próbował nas dogonić, ale bezskutecznie. Trasa wiodła serpentynami pod górę, przed nami zasuwał TIR jakieś 40-50 km/h. Ledwo się za nim utrzymałem,
woda mi się prawie gotowała, ale nic. Dalej była znajoma droga na działkę do Pierwoszyna. TIR sunął przed nami jakieś 80 km/h. (o prędkościach Białego
jeszcze się rozpiszę, bo to całkiem inna historia). W pewnym momencie minęliśmy znak 60 km/h. A Korek nas uprzedzał o Policji, która miała nas namierzać
po trasie. TIR leciał na zablokowanych gumach, zjechał do lewej, dym, wizg niesamowity. I nagle ciężarówka odbiła w prawo, skręcając w boczną uliczkę.
Wyszło nam, że on to ćwiczył już od jakiegoś czasu, stąd ta wprawa. Kiedy znowuż udało mi się bujnąć do 90-tki, minęliśmy rozbitego malucha o przyczepkę
z drzewem. Bardzo miła zachęta do nadrabiania czasu, nie sądzicie ? W Kosakowie zakręt w prawo i zadanie koło Kościoła. Jako że te strony znałem od dziecka,
wpadliśmy może trochę za szybko na polną dróżkę prowadzącą do przyległego do Świątyni cmentarza. I właśnie tu dogonił nas Komandor w swoim Oplu Rekordzie B
z 1966 roku, granatowym jak niebo nocą. Kurzu było mnóstwo, Yoyu powiedział, że tu szukamy ilu NN żołnierzy pochowanych na cmentarzu. Jak wół pisało, że
120, ale wszystkich, a w zadaniu było - nieznanych. To się dowiedzieliśmy potem. Tak więc to zadanie wykonaliśmy po amerykańsku (nie wychodząc z samochodu).
Pilot mojego brata chciał nawet wysiąść, ale skoro my się nie zatrzymywaliśmy, to oni też. W końcu byli po raz pierwszy na rajdzie, do tego spóźnieni i nikt
im nie wytłumaczył zasad itinerera. Wyjechaliśmy stamtąd w wielkim kurzu, szalejąc na dróżce i potem chwilkę na asfalcie. O ile Yoyu kompletnie się nie
przejmował moim stylem jazdy, o tyle Waldek miał na początku kilka obiekcji, a potem nic nie mówił, tylko oczy go zdradzały. Zresztą traktoru z przyczepą
na zakręcie nie będę wyprzedzał, cały czas myśląc, że mój brat też musi za mną wykonać taki manewr.
Przez walkie-talkie uzgodniliśmy wspólnie treść zadania 1, kiedy oczom naszym ukazał się Mercedes 250 (tłuścioch), który swoją
maską czule obejmował okazałe drzewo. Pomyślałem sobie wtedy, że jeszcze kilku takich rozbitków i nie będzie można pomiędzy nimi przejechać. Potem droga
uległa rozszerzeniu, było to dawne awaryjne lotnisko (kto wie, może jest nim jeszcze do dzisiaj). Biały bujnął się do 100/110 km/h. Złącza płyt betonowych
stukały w coraz szybszym tempie. Skręt w prawo ominęliśmy w stylu : na 36,6 skręt w prawo. Mam 36,7; co będzie na tym skrzyżowaniu?!?. Jakoś nie mogliśmy
się skupić jednocześnie na bieżącym przebiegu, odległości do skrzyżowania i jeszcze pojęciu krzyżówki w ititinerze.
Z szerokiej drogi (kiedy już udało się nam zawrócić) zjechaliśmy w wąską, kręta i bardzo nierówną dróżkę. Wlókł się przed nami
stary Ford Transit, wyładowany po brzegi żelastwem. Sunął sobie jakieś 60 dych, tak więc postanowiliśmy go wyprzedzić. Kiedy ja byłem po jego lewej stronie,
wydawało mi się, że jest to jakiś bardzo długi samochód. Ależ nie, ten cham po prostu ścigał się z nami. Kiedy dochodziliśmy do stówy, (a klakson trąbił jak
oszalały) zaczęły się mostki i przełomy równoległe do drogi. Podczas małej nauki latania patrzyłem tylko, gdzie będzie moje lądowisko - na chamowatym
Transicie, ogromnych drzewach na poboczu, czy też może jeszcze dachowanko. No i w lusterku widziałem tylko Waldka z prawej, mój brat, Waldek z lewej, mój
brat, Waldek po środku, mój brat. Udało mi się osiąść po tej serii skoków na asfalcie, wyprzedzić tego hamulca, a Yoyu zrobił mu zdjęcie. Padło stwierdzenie,
że jeśli byłby z nami Niko, usłyszelibyśmy kilka słów o sobie. Potem jeszcze załoga z tyłu wyrwała przed gościa, zajechała mu (słusznie !!) drogę i dalej
pognaliśmy bardzo krętą drogą, która prowadziła jakimś wałem. Zadanie 2 prawie udało nam się ominąć, stanęliśmy w jakiejś bramie, Yoyu poleciał odcyfrować
treść. Kilka minut potem mijał nas Komandor, wesoło do nas trąbiąc.
Dalej po drodze mieliśmy jakoś mało szczęścia, jak nie ciężarówa jakaś, to inne tałatajstwo, co to powinno w sobotę w domu
siedzieć. I tu wyszła potrzeba walkie-talkie. Kiedy mnie udało się coś takiego wyprzedzić, miałem śliczny widok na drogę, którego to widoku załoga za nami
nie miała. Kilka słów kiedy i mogli bezpiecznie wyprzedzić kilkanaście ton stali. Znowuż kilka kilometrów pustej drogi, wskaźnik nie schodził poniżej 90
km/h. I gdzieś tu miało być zadanie 3, czyli podaj rok założenia Ochotniczej Straży Pożarnej. I na skrzyżowaniu była taka straż, tylko kiedyśmy ją objechali,
wyszło nam, że to dopiero kratkę dalej. Jako że Białym wjechaliśmy jedną bramą, a wyjechaliśmy drugą, mój brat został lekko zaskoczony, ale szybko nadrobił
dzielącą nas odległość. Remiza była na końcu wsi, ale za to można było (w nerwach) pozwiedzać wioseczkę. A dalej... dalej było prosto, Yoyu poinformował,
że kilka kratek będziemy sunąć prosto, tak więc 110 na liczniku było normą. I cały czas dręczyło mnie, gdzie są inni, aż tyle mamy opóźnienia ?
Po jakimś czasie wyszło mi, że zbliżamy się (i to szybko) do działki Nikodema. Udało nam się wyprzedzić małego Fiata, za to
motorower z dość wiekowymi pasażerami blokował nas do skrzyżowania, które zawsze pokonywałem z innego kierunku. Ostra góra, piękny widok, i prosta w lesie.
Był przyjemny chłodek (w aucie, w którym szaleje ogrzewanie, jest to niezwykle miłe uczucie), do czasu pusta droga, profilowane zakręty, w które można było
wchodzić stówą. I nagle VW Golf, który jechał niestrudzenie 80-tką. Kiedy tak czaiłem się za nim na bardzo krętych zakrętach, pilot mego brata - Łukasz,
powiedział przez walkie-talkie wyprzedź go, wyprzedź go!!!
Okazało się, że o ile kilometry Biały zlicza dokładnie, o tyle prędkość pokazywana na jego prędkościomierzu nijak się ma do
rzeczywistej. Pokazywał za mało. Czyli przy jego 80-ciu, było coś koło 100. Jak miał 100, to zasuwał jakieś 120-125. A na prostych jego 110 km/h, było
prawdziwymi 140-cioma, albo troszkę szybciej. Jakbym ja to wiedział od początku, to bym tak nie pędził. A tak mi jakoś nie pasowało, że na 3-cim biegu
wyciąga tylko 8 dych. Powinien mieć 100. Tyle tylko, że przy takim przebiegu mógł nie mieć siły i tak to sobie tłumaczyłem. No i dziwiło mnie, że do 110
to on się rozpędza i rozpędza i jeszcze rozpędza. Ale o tym dowiedziałem się już po rajdzie, a upewniłem się w drodze do Redy, kiedy to odwoziłem Yoya
(była jakaś paka 30, jeden mercedes na niemieckich blachach dał się wyprzedzić, a potem nas dognał i oglądał sobie, nawet nie wiem, ile to pudło wycisnęło
w rzeczywistości).
Za golfem dojechaliśmy do zadania 4, gdzie trzeba było podać z jakiej okazji wzniesiono pomnik po prawej stronie drogi. Piloci
obu załóg udali się na zwiad i po chwili mieliśmy rozwiązanie. Tylko po co ten pośpiech ? Potem udało nam się wyczytać, że i tak musimy pokonać trasę ściśle
w 4,5 godziny, a każda minuta za wcześnie lub za spóźnienie kosztowała 10 punktów w generalnej klasyfikacji.
Dojechaliśmy drogą pośród pięknych terenów leśnych do Krokowej, gdzie było 5 zadanie. Poleciał Yoyu (ten się nabiegał). A Waldek
rozgryzał z nami dalszą trasę. Nie wiem, czy to była zamierzona podpucha, czy wyszło tak samo z siebie, niemniej jednak na końcu strony był skręt w prawo,
a na początku drugiej wychodziło, że trzeba skręcić w lewo. Dalej droga prowadziła do Żarnowca, gdzie na początku wioski zapytaliśmy jakiejś kobiety o chatę
sołtysa. Owszem, mieszka, ale na końcu drugiej wsi po prawej. A i owszem, była jak wół czerwona tabliczka z napisem sołtys. Adres, o który mieliśmy się
wywiedzieć wypisany był takimi wielkimi literami. Po tym zadaniu nastąpiła seria ciasnych zakrętów na szutrowej drodze, w małej wioseczce, gdzie nie
nadążaliśmy z odczytywaniem ititnerera. Kiedy zaczął prześwitywać w nawierzchni jako taki asfalt, na horyzoncie zaczęły nam majaczyć antyczne sylwetki. Po
chwili dogoniliśmy naszych (nareszcie). Kilkoro z nich wyprzedziliśmy, czemu nie wiem, w nawyk mi weszło nadrabianie czasu. Pomijam fakt, iż jeden z
zawodników, kiedy uprzedziłem go i kierunkowskazem, i błyśnięciem świateł o zamiarze wyprzedzania, zajechał mi drogę. Nie wiem, czy omijał dziurę, czy po
prostu lubi jeździć środkiem, ale przez moment wybierałem, krawężnik, czy walnąć go w bok. Jednak zmieściłem się pomiędzy.
Zadanie 7 wywiedzieliśmy się od ludzi, którzy kopali coś koło drogi. Skansen nazywał się Zagrodą Gburską, choć dłuższą chwilę
byłem przekonany, że usłyszałem Zagroda Górska (chyba jako jedyny). Dalej udało nam się wyprzedzić Prezesa na Toyocie, ale Mercedesa Skrzydlaka już nie.
Zresztą zbliżało się następne zadanie i pośpiech powoli nas opuszczał. Kamień w lesie upamiętniał cmentarz Czymanowo, który istniał tutaj do roku 1945.
Wystartowaliśmy pod ostrą górę, Biały nie miał siły rozpędzić się powyżej 50-tki. A tuż przed naszą maską dusił Skrzydlaczek. Tak sobie przejechaliśmy kilka
kilometrów, by stawić czoło chyba najtrudniejszemu zadaniu. Przynajmniej pod względem ruchu, połączonego z wysiłkiem umysłowym. Mianowicie dojechaliśmy
do elektrowni szczytowo-pompowej w Żarnowcu i zadaniem naszym było policzyć stopnie schodów prowadzących na koronę zbiornika, licząc od początku do końca
poręczy). No i zaczęło się. Spotkały się w tym miejscu prawie wszystkie załogi, ludzie biegali po schodach w górę i w dół, potem już tylko szli, a na
końcu większość schodziła, także licząc te stopnie. I znowuż popełniliśmy błąd w myśleniu, bo zamiast liczyć stopnie przy wszystkich 3 barierkach,
zliczyliśmy te przy ostatniej barierce (choć nie wiem, czy inne załogi wpadły na taki pomysł, jak my). Jak zszedłem, musiałem chwilkę odsapnąć (ach, ten
brak kondycji). Przed nami cisnął granatowy Fiat 500, niemożność jego wyprzedzenia polegała na ewidentnej jeździe przeciwnika przy środku drogi. Zresztą
za chwilkę było następne zadanie. Ponownie pomnik, przy nim już stało kilkoro z naszych. Wysiedliśmy się rozprostować, Waldek poszedł spisać zadanie, z
12 słów jakimś cudem zapamiętał 3, ale sens się zachował. Wyjechaliśmy przed innymi, bo największą frajdę dawało nam samodzielne odkrywanie trasy z
itinerera. Długa prosta, z nielicznymi, łagodnymi łukami, kilka znaków ze znacznym obniżeniem prędkości np. do 50. Tak więc, pomni na policję, jechaliśmy
wyznaczonym tempem. Zresztą do końca dużo nie zostało. Z tym że 50 na liczniku Białego nie było 50-tką w rzeczywistości, ale o tym dowiem się później. Na
wjeździe do Wejherowa było zadanie 11, trzeba było wywiedzieć się, którą rocznicę obchodzi miasto. Nie wiem, czemu, ale nie udało nam się tego odszyfrować,
pojechaliśmy dalej. Za Wejherowem było zadanie 12. Nie wiem czemu, ale nie poszliśmy obejrzeć, który otynkowany budynek jak się nazywa, uwierzyliśmy po
trosze Waldkowi, po części drogowskazowi. Faktem jest, że mieliśmy bardzo błędną odpowiedź, bo wpisaliśmy Kalwaria, zamiast pałacu Heroda. W chwilę potem
podjęliśmy zespołową decyzję, wracamy do Wejherowa po tę datę. Z map samochodowych, które wzięliśmy ze sobą, wyszło nam, że Wejherowo zostało miastem w
1650 roku. I tak było. Mój brat czekał na nas w lesie. Zgasił silnik. Kiedy dojeżdżaliśmy do nich, przez walkie-talkie daliśmy im sygnał do odjazdu. Ale w
lusterku ich nie było. Potem wiadomość, nie mogą zapalić. I oczywiście zawróciliśmy po raz kolejny. A do tego przy każdym naszym nawrocie mijaliśmy
niebieskiego Fiata 600, razem chyba ze 4 razy. Piotra pchnęliśmy, bo wentylator na chłodnicy ciągle pracował, a póki nie skończy, elektronika nie pozwoli
rozrusznikowi się odezwać. Powoli dojechaliśmy do załóg na Fiatach 500 i 600. Do następnego zadania jechaliśmy w konwoju. Na jednej z leśnych polanek
wylegiwał się na słońcu Komandor, opalając się na leżaku. Do mety zostało nie więcej niż 10 km, a czasu mieliśmy 1,5 godziny. Tak więc nie dziwił nas widok
innych załóg parkujących na poboczach drogi. Przy przedostatnim zadaniu, gdzie należało wypisać, ilu partyzantów zginęło w 1944 roku, wyszło nam, że wszyscy.
Choć jeden z zawodników chodził po wiosce i wypytał się, że było ich 7-miu. Postanowiliśmy skończyć zadania i rozstawić się gdzieś po drodze na wypas.
Ostanie, 14 zadanie stało sobie na piaszczystej górce. Zanim dojechaliśmy do nowo budowanego kościoła, zakurzyliśmy się ostatecznie. Nazwisko projektanta
wisiało jak byk na jednej, jedynej tablicy, a my się ich spodziewaliśmy co najmniej dwadzieścia. Tutaj stanęliśmy tak, by Ford dał się zapalić z górki.
Wyciągnęliśmy kanapki, napoje i inne takie słodycze. Waldkowi od jakiegoś czasu dzwonił telefon, człowiek z Junaka M-7 miał problem z ładowaniem. Gdyby to
był mój Fiacik, miałbym i hol, i długie kable i klucze, a tak, nawet nie wiem, czego w tym bagażniku nie było, prócz rzeczy niezbędnych przy samochodzie.
Ustalono, że Komandor pojedzie pomóc Junakowi. Tak więc po dłuższej chwili samopasu, ruszyliśmy dalej. Ford oczywiście zapalił na pych z górki, a nakurzył
przy tym, że nie wi(e)działem, w którą stronę jechać. Kierowaliśmy się tam, gdzie było najwięcej kurzu. Brat zdążył wjechać przed furmankę, my już nie. A
potem to potoczyło się szybko. Z naprzeciwka leciała ciężarówka, która też musiała wyprzedzić furmankę. Ona o mało co nie spowodowała kolizji z Piotrem, a
potem ze mną. Jakiś pijany, albo strasznie wiało (może miał większy luz na kierownicy, niż ja, hie hie). Na jakieś 3 kilometry przed metą, zatrzymaliśmy się
w lasku przy drodze, szczęście, że Piotr ustawił Forda przodem do drogi. Zjedliśmy ciasteczka, herbatniki, czekoladę i resztę kanapek. Na spokojnie
wpisaliśmy odpowiedzi do specjalnej tabelki na końcu itinerera. Odpoczęliśmy na trawie, wśród sosnowego lasku, co jakiś czas mknęła załoga w stronę Tuchomka.
Na 45 minut przed końcem naszego czasu, poturlaliśmy się bliżej mety, stając koło większego skupiska wehikułów. Nastąpiła
wymiana odpowiedzi, podpowiedzi, wrażeń i doświadczeń. Co kilka minut ubywało jednego pojazdu, aż nadeszła nasza kolej. Walkie-talkie miało już baterie na
wyczerpaniu, ale jeszcze starczyło, by powiadomić pozostałych o tym, co czai się za zakrętem, a tuż przed metą. Okazało się, że na bramie czeka członek
komisji z zegarem na stoliku, a nasze spieszyły się o 2 minuty. Tak więc do wpół do piątej mieliśmy troszki. Piotr podjechał za nami i czekał na swoją kolej.
Mieliśmy wielkie szczęście, bo nikt wcześniej nie wytłumaczył, że jest coś takiego, jak strefa oczekiwania, albo inne takie. Kiedy karta z cyframi 30
pojawiła się na stoliku, powoli i majestatycznie podjechaliśmy do stolika, pan zabrał wydarte z tyłu odpowiednie strony z odpowiedziami, wziął od nas kartę
drogową i potoczyliśmy się na parking. Po 3 minutach zaparkował koło nas złoty Ford. Przejechaliśmy więcej niż zaplanowane 133,4 km, szczególnie zaraz po
starcie, tak więc jakieś 250, licząc razem z dojazdem do Gdyni i eskortowaniem Junaka do Gdańska, o czym za chwilę.
Wyniki miały być dopiero o godz. 19oo, Korek zapytany o Policję stwierdził, że stała na ul. Morskiej, namierzyła 2 załogi.
Czyli zamiast ok. 40-60 punktów, będą miały +100 do swojego dorobku. A myśmy cały czas wypatrywali panów w tekstylnym ubraniu przy drodze. Może dzięki temu
jechaliśmy hmm... bezpieczniej ? Zbyszek na Fordzie Prefekcie z 1951 roku zapłacił mandat, bo namierzył go patrol policji niepoinformowany o rajdzie.
Jako że nie miał dokumentów wozu ani swego prawa jazdy przy sobie, uiścił karę i dalej prowadziła jego żona. Plotka głosi, że Ford ten nie posiadał ważnego
przeglądu, ale nie jest to wiadomość potwierdzona, więc nie traktujcie tego jako faktu.
Ponownie człowiek od Junaka potrzebował pomocy, skończył mu się akumulator na trasie do Gdańska. Zabrał się ze mną Piotr,
Łukasz, Yoyu i Waldek. Nie wiedziałem, że to tylko jakieś 30-40 km w obie strony, facet wyjął kasę, podładował swój 6-cio woltowy akumulatorek i
pojechaliśmy 50-tką do .... Auchan. Na Kartuskiej nagle skręcił w lewo w boczne uliczki, kręcił i lawirował, było coraz ciaśniej i wyżej, dwójką Biały
ledwo ciągnął, w końcu poszedł na zakazie wjazdu. Minął mostek na drogą na Chełm, i chwilę potem pojawiał się na chwilkę na horyzoncie ulic. Przejechał
stop, co sobie potem wypominał. Zatrzymał się dopiero na Zaroślaku, tam wysadził syna i zgasił swoją piekielną maszynę. Cieszył się, że mu pomogliśmy i
kiedy chciał pojechać dalej na Orunię, motor nie zapalił. Ponownie szybkie ładowanie akumulatora i tym razem spokojnie pojechaliśmy spowrotem do Tuchomka.
Aby dostać się na Kartuską za Auchan, jechaliśmy przez Chełm przy zawrotnej prędkości 70 km/h. Więcej w 5 osób pod tę górę się nie rozpędził. Kiedy
wjeżdżaliśmy na obwodnicę, czas nas naglił. Po dłuższej chwili na liczniku było 120 km/h. Według licznika Białego, bo o prędkościach rzeczywistych była
mowa nie tak dawno. Przed nami jechała Toyota RAV4, kiedy dojechaliśmy do ograniczeń i zwężenia. Przy znaku 50 mieliśmy jeszcze jakieś 100, hamulec w
podłodze, efektów jakoś nie widać. Przepraszam, rzucało przodem na lewo i prawo, a rejestracja przednia szorowała po asfalcie. Policja tylko na nas
spojrzała i pokiwała znacząco głową. Może widzieli znaki i numery startowe? (a tak na marginesie, jak on w 5 osób wydusił rzeczywiste 140-150 to nie wiem).
W drodze powrotnej, postanowiliśmy jeszcze pozwiedzać w ramach poszukiwań stacji benzynowej. Mamy fotkę przy jakimś dworku, na
jakiejś drodze szutrowej. Do stacji zawinęliśmy przed autobusem, który jechał z naprzeciwka. Swoją drogą, dlaczego pasażerowie tak strasznie odbierają
poczynania kierowcy, który lepiej potrafi ocenić sytuację na drodze ? Faktem jest, że na stacji pasażerowie tylnych foteli mieli nietęgi wyraz twarzy, a
koło mnie siedział Yoyu...
Do ośrodka Oleńka Waldek poprowadził nas skrótem po jakiejś polnej drodze, gdzie nie dość, że ruch był ogromny, to kurzyło się
niemiłosiernie. Po tej trasie żadne terenowe rajdy nie są nam straszne. Na miejscu byliśmy za kwadrans 19oo, ale okazało się, że rozdanie nagród już było,
a wyniki wiszą na ścianie. Werble... Piotr zajął Fordem w swojej klasie 2 miejsce, zaś my 4. Wszyscy mieli świetne humory, zbliżała się pora kolacji,
wrażenia mieliśmy wypisane na twarzach.