Oldtimer w natarciu...



powrót do rajdów i zlotów
IV Rajd Wiosenny

Gdańsk-Szczytno 2-4 maja 2003



fotki z IV Rajdu Wiosennego

itinerer

      Dwa tygodnie urlopu zostały godnie spożytkowane w garażu. Od drobnych detali do rzeczy bardzo poważnych, aczkolwiek niekonieczne niezbędnych. Polakierowanie maski od spodu, czy deski rozdzielczej na odcień gabloty było raczej zabiegiem kosmetycznym. Wymiana sprężyn, czy amortyzatrów raczej pro forma, bo nie wykazywały zużycia, niemniej jednak wierzę w zmęczenie materiału. Wkręcałem, mocowałem, spawałem, szlifowałem, oklejałem, drapałem, malowałem, głuszyłem i smarowałem setkę innych części. Słowem - powstał jak feniks z popiołów do nowego sezonu 2003. Tę zimę trwał w garażu na 4 kobyłkach, których najniższy poziom oscylował 0,5 metra nad ziemią. W ogrzewanym garażu patrzył, jak jego kolejne części ulegają odnowie...


     Dzień pierwszy


      Kiedy słońce wstało, krzątaliśmy się już po kuchni. Spakowanie uległo spiętrzniu w przedpokoju. I tak najpierw należało pojechać zimowym autem do garażu, tam uruchomić wehikuł czasu i wrócić spowrotem pod dom - na miejsce startu. Tam czekał już Sebastian - jeden z organizatorów. Dokonaliśmy zakupu niezbędnych wiktuałów na daleką podróż i znieśliśmy walizy do bagażnika. Czujne oczy sąsiadów nie spuszczały nas ani na nanosekundę. Ot, i już wiadomo, że nas nie będzie w weekend. Bagażnik, z racji posiadania garażu uległ totalnemu opustoszeniu i tylko naprawdę niezbędne rzeczy zajmowały minimalną ilość powierzchni, cichutko leżały koło dawno nieużywanego zapasu... Dojazd na metę trwał kilka sekund, silniczek basowo mruczał, zatankowane świeżo paliwo miło chlupotało w baku...

      Postaraliśmy się bez przeszkód o miejsce startowe nr 13. Tradycji stała się zadość, zielona tablica pokryła kawałek tylnej szyby. Spodziewaliśmy się 14 załóg startujących, a tak naprawdę udział wzięło 10 załóg wcześniej deklarujących wyjazd. Oczywiście osoby, które zobowiązały się do wyjazdu, a nie uczyniły tego, staną przed klubową komisją ;). Po raz trzeci ulica wyjazdowa na Warszawę zapełniła się Oldtimerami. Ople, Simca, Mercedesy, Cadillaci, Ford oraz Fiacik dumnie reprezentowały okres minionych wspomnień. Przejeżdżające samochody i ich kierowcy zwalaniali, zatrzymywali się zaintrygowani zbiegowiskiem, tak bardzo nietypowym dla naszych czasów. A my, niestrudzenie oczekiwaliśmy startu do świetnie zapowiadającej się zabawy. Na odprawie zostało nam zapowiedziane, że będą dwa etapy, po pierwszym będzie posiłek regeneracyjny zwany z wojskowego''paszą''oraz 3 próby sportowe, bez samochodów, wymyślone i zorganizowane przez dzielnych wojaków. Na mecie drugiego etapu do rozpoznania dostaniemy zdjęcia widoków, obiektów znajdujących się(lub i nie)na trasie. Cała odprawa została tradycyjnie okraszona sytuacyjnymi lub słownymi potyczkami, aby nam się humor na starcie poprawił. Potężny Caddy Fleetwood wystartował z numerem jeden. Złośliwi twierdzili, że każda przegazówka kosztuje go pół litra benzyny. Co bardziej uszczypliwi dodali, że pół litra na każdy gar, a Caddy dysponował aż ośmioma takimi garami...

      Co trzy minuty z dźwiękiem klaksonu w pozdrowieniu opuszczał nasze grono Klasyk, by zmagać się z trudami niełatwej trasy. Wyruszaliśmu przedostani, za nami był tylko granatowy Opel Rekord B z 1966 z przebraną załogą. Jak zwykle sposób i styl ubioru był na najwyższym poziomie - tym razem udawali polskich pracowników Bardzo Ważnego Wydziału na Wysokim Szczeblu ;). Przed startem Sebastian spytał, dlaczego jak inni nie mamy tablicy zamontowanej z przodu auta. Istotnie, każdy dawał do zrozumienia, że chłodnica w jego wozie ma się nadzwyczaj dobrze. Spytałem, czy w związku z tym radar Policji będzie miał trudniej nas rozpoznać? Seba odpowiedział tylko- nie wiem, nie wiem.A ja już wiedziałem, że po drodze czatują na nas misie z patelnią. A niech czatują, nie spieszyło nam się ani trochę. Itinerer zawierał cenne informacje o mijanych miejscowościach, co przy tej długości trasy było bardzo trafnym rozwiązaniem. Więc pierwsze 50 km toczyło się torem II Rajdu Wiosennego, którego byłem inicjatorem. Ale też ciekawiło mnie bardzo, jak to będzie wyglądać z pozycji zawodnika... Jechaliśmy dość niespiesznie, około 60-70 kph. Czas przejazdu odcinka wyliczony na 315pozwalał aż nadto przyjrzeć się trasie, czy urządzić sobie mały postój. Do Sobieszewa przyjechaliśmy z uczuciem poznania dalszej, nieznanej części trasy, ukrytej pod postacią strzałek i okienek. Uczucie to narastało w Świbnie, by osiągnąć apogeum przed Nowym Dworem. Tam nagle skręciliśmy w lewo i zaczęła się niesamowita przygoda...

      Tak bocznych dróg już dawno nie pokonywałem. A do tego publiczność w postaci dzieciaków czekała na nasz przejazd, zaciekawiona zapewne pojawieniem się amerykańskich krążowników, a może nawet każdego z uczestników. Szpaler drzew mijał nas w zwolnionym tempie. A pierwsze zadanie miało być dopiero po przejechaniu 65 km... O dziwo, radio nieustanie i prawie idealnie odbierało poważne stacje radiowe, zawsze z muzyką. I był to nasz jedyny informator o upływającym czasie, bo żaden z nas nie wziął ze sobą zegarka. Co pół godziny wiedzieliśmy, czy bardziej zwolnić, czy raczej dodać gazu. Treść pierwszego zadania jednych zaintrygowała, innych zbulwersowała. Polegało ono na podaniu w metrach odległości do posterunku Policji. Na drogowskazie jak byk stało 997 metrów ;). Osobiście uważam to za dobry pomysł. To było w Elblągu. Dalsza trasa prowadziła bardzo bocznymi drogami do Tolkmicka. A szosy te jako żywo przypominają górskie serpentyny, wijące się w górę i w dół, z okalającym je betonową barierką. Taki widok umocnił mnie w trafności decyzji o wyjeździe. Droga zaczęła przypominać szwajcarski ser. Wyrwy wielkości koła nie były rzadkością i jak się miało okazać, staną się nieodłączną częścią naszego krajobrazu.

      Zadanie drugie pozwoliło odpocząć nam i silnikowi, który na niskim biegu wspinał się na szczyty. Pomnik przypominający o filii obozu koncentracyjnego w latach 1942-45 był treścią tegoż zadania. Mały placyk postojowy, z bardzo stromym zboczem, umożliwił nam docenienie smaku wałówy, tak misternie przyrządzonej przed wyjazdem. Łyk boskiego napoju i dojechał Boguś. Oczywiście pozoliliśmy mu samemu odkryć treść zadania i wspiąć się na wzgórze. Silnik zaskoczył, rura warknęła i pomknęliśmy w pogoń za Simcą''Na Rondzie''i Fordem GT. W upojnym podskakiwaniu oraz bacznym obserwowaniu szlaku wyrw w szosie, dotarliśmy do zadania 3. Autorzy wykazali się inwencją twórczą, bo zapytali o gatunki roślin i zwierząt występujących w Parku Krajobrazowym. A tablica nie mówiła o innych, jak rzadkich i chronionych. I to było to ;). We Fromborku przypomniał mi się rejs jachtem zatokowym''Bryza'', całe te cudowne nastoletnie lata ;). Stan euforii minął na zadaniu 4, gdzie trzeba było podać napięcia znamionowe stacji transformatorowej. No i klops. Gdzie może być tabliczka? Zoomem w kamerze szukaliśmy wskazówek, ale nie możliwym było zadanie pytania, które wymaga lornetki - nie każdy wozi coś takiego w bagażniku. Więc gdzieś blisko. Owszem, tuż pod nosem, na siatce. 110/15 kV. Choć przez chwilę myślałem o tym 110 jako numerze tejże podstacji... Meta pierwszego etapu była w Chruścielu, na małym polu biwakowym tuż nad dwoma jeziorami, które od siebie oddzielał mostek. Wjazdu na pole biwakowe pilnowała prawdopodobnie właścicielka, podnosząc i opuszczają łańcuch za każdym jednym autem.

      Na mecie byliśmy 20 minut przed czasem. Kilka załóg stało na trawiastym zboczu, czekając na swój wjazd. Słońce prażyło niemiłosiernie, a na klapkowym zegarze czas zastygł w miejscu. To Marcin pobiegł przygotować próby sportowe, pozostawiając czasomierz samemu sobie. Na metę etapu wjechał tylko nasz itinerer. Auto stało zaparkowane na wspomnianej skarpie. A najlepsze było przed nami. Próby przygotowało wojsko i udział w nich brał każdy bez względu na posiadaną kategorię wojskową, lub też płeć. Pierwsze zadanie polegało na zrobieniu pompki, biegu po ławeczce, nałożeniu chełmu wojskowego, chwycenia w dłonie dwóch ciężarków po 17,5 kg każdy, zrobienia w owym ekwipunku slalomu między trzema tyczkami, zjęciu chełmu i ciężarków, biego po ławce i biegiem na metę. Zabawy było co niemiara, kiedy starszyzna klubowa przypominała sobie lekcje WFu lub ćwiczenia poligonowe ;). Poszło nam całkiem nieźle, wystartowalśmy ostro. Założyłem chełm i już startując do dalszego biegu chwytałem ciężarki. Korpus górny ciała pobiegł zgodnie z założeniami organizatorów, ale ręce z ogromnym ciężarem zostały na ziemi. Korpus(delicti)niezgodnie z przewidywaniami moimi z pozycji pionowej przeszedł w pozycję poziomą, zaś chełm spadł w przód, zasłaniając mi całkiem widok. W tym momencie Marcin rzucił się zrobić fotkę, wchodząc w drogę mojemu bratu. Kiedy już się wyplątałem z chełmu, dalsza część trasy poszła bardzo szybko. Wspomnę tylko, że Prezesowi sekcji tak się spodobało, że slalom między tyczkami opędzlował podwójnie ;)

      Próba druga była bardziej komiczna od pierwszej, podejrzewam, że tylko dla takich cywili jak my. Należało założć maskę przeciwgazową i rzucić za siebie piłką lekarską jak najdalej. Czasu na szczęście nie liczono. Już samo założenie zielonych masek powodowało wybuchy radości, zarówno u obserwatorów, jak i uczestników przyodzianych w nietypowe nakrycie twarzy. Piłka lekarska w stosunku do ciężarków okazała się zadziwiająco lekka. Najlepiej wyraziły to dwie dziewczyny z Mercedesa, kiedy tuż po założeniu masek obie jednocześnie wskazały na siebie palcem i ryknęły gromkim śmiechem. Po skończonej próbie zaginęła jedna maska, zachodzi podejrzenie, że ktoś jej nie zdjał...
Po ciężkim wysiłku fizycznym otrzymaliśmy posiłek regeneracyjny w postaci smacznego bigosu z wkładką. A także mocno słodzoną herbatę. Wszystko ciepłe i pachnące. Zaś po skończonym posiłku(niektrzy sporo repetowali)odbyła się jeszcze jedna próba. Tym razem przeciąganie liny. Należało wytypować przedstawiciela załogi i metodą pucharową(po numerach startowych)odbyły się zawody pomiędzy uczestnikami. Z racji postury i wyglądu w szranki poszedł mój brat. Buty miał na płaskiej i śliskiej podeszwie, ale stanął sobie jakgdyby nigdy nic, a na komende start szarpnął linę. I kolejno lecieli w jego stronę: komandor Boguś, Piotr Szarko, także postawny właściciel Mercedesa i inni. Tą konkurencję wygraliśmy. A ja stałem zdumiony, chyba niemniej, niż pokonani ;).

      Chwilka roprężenia i ponownie startowano załogi. Jedni trąbili klaksonami, inni''francuską trąbą'', a dzień później uszczęśliwiło to wszystkie dzieciaki. Trasa wciąż wiła się bardzo bocznymi drogami, co wprawiło mnie w dobry humor. Zadanie, raczej typowe, o podanie daty spłonięcia kościoła było pomysłowe na swój sposób. Otóż jeśli tylko czytać informację i datę pod nią, odpowiedź byłaby zła. Bo czytając od góry wszystkie informacje, dochodziło się do wniosku, że najpierw pojawia się data, a potem opis ;). Ponownie zapoznaliśmy się ze smakiem wałówki, która niezmiennie pachniała na tylnej kanapie. Po krótkim odcinku wąskiej drogi, szukaliśmy manometrów w rozdzielni gazu. Owszem, była po prawej stronie szosy. Nawet były ślady opon na trawie, więc upewniłem, się, że to tu. Manometrów było trzy sztuki. Zadowoleni wsiedliśmy do auta i mkniemy wśród szpaleru drzew. Ale zaraz po prawej stronie drogi pojawiła się taka sama rozdzielnia gazu. I miała 4 manometry! Cofać nam się nie chciało, więc tylko obejrzeliśmy sobie filmik na kamerce. Poprzedni obiekt był sygnowany wyłącznie liczbą 74, zaś obecny miał jak wół napisane - Rozdzielnia gazu. W itinererze pojawił się zapis matematyczny(3+1=4 słownie czetry). Jeszcze tylko krótkie ujęcie kamerką, komentarz o dobrej pozycji zaparkowanego auta(stało daleko od siatki), które mogłoby spowodować wybuch na starych kablach zapłonowych. Ze starości tak popękały, że w nocy widać było, na który gar idzie iskra ;)

      Następne zadanie naraziło nas na spotkanie z prawdopodobnie Właścielem pojazdu, którego zwłoki mieliśmy rozpoznać w ogródku(auta, nie prawdopodobnego Właściciela). P-70 nie pamiętające swojej świetności, wrosłego po obie osie w trawę, z opuszczonymi drzwiami nie stanowiło problemu. Za to wspomniany prawdopodobnie Właścieiel lżył nas słowami niecenzuralnymi i powszechnie uznanymi za obraźliwe. Skoro aż tylu ludzi dziś się interesowało jego autem, to za to trzeba płacić. Podejrzewam, że tym zadaniem przypięczetowaliśmy los biednego P-70, jego cena wzrosła z jednej flaszki do nowego Mercedesa ;). On już raczej tam pozostanie(do śmierci swojej lub prawdopodobnego Właściciela).

      Powoli dopędził nas Boguś na Oplu, dziarsko za nami wlokąc się majestatyczne 70 kph. W pewnym momecie, na wylocie bardzo szutrowej drogi(może z cementowni, zapylona strasznie?), gdzie cały ten piasek (?) zalegał szosie, z naprzeciwka jechał sobie beztrosko Pan Kierowca i Jego wymuskane auto. Widać lubił filmy z Bondem, bo też jechał angielską stroną. Szybka kontra na pobocze i zaraz rekontra, aby wrócić na szosę. Kryspin zabujał się jak Fregata na bocznej fali i wesoło zarzucił bagażnikiem. A Jarek żałował, że nie udało mu się całej tej akcji sfilmować. Do ostatniego zadania dotarliśmy równocześnie. Należało policzyć krowy. W środku miasteczka? Ale chodziło o rysunek, a raczej starą reklamę na niemniej starej i opuszczonej mleczarni GS-u. Krów było siedem, choć niektóre załogi widziały tam także pastuszka i rowerzystę (!). Dalsza droga prowadziła równo do Szczytna kawałkiem drogi na Augustów, dobrze nam znanej. Mini kolumna 3 aut(pierwszy fiacik, potem Opel Bugusia i na końcu granatowy Mercedes 115)sunęliśmy sobie zawrotne 80 kph. Po około 6-ciu km itinerer kazał nam skręcić w boczną drożynę. Boguś pognał prosto na pobliską stację benzynową. Byliśmy ciekawi, czy po fajki, czy zatankować, czy też może w poszukiwaniu toalety? Okazało się, że każda z tych odpowiedzi była właściwa. Jadący na końcu Mercedes zatrzymał się. Po krótkim namyśle pognał za Oplem, który właśnie zjechał z trasy...

      Na tej bocznej drożynie oczom naszym ukazał się malowniczo położony młyn. Tam był krótki postój na przeliczenie km z itinerera(liczniki pokazują różne wartości, a w tym rajdzie przekłamania były tylko 1,5 km na 140 przejechanych)oraz kilka fotek i mały filmik. Pozostało wyłącznie dojechać na metę, co nie było ani trudne, ani już męczące. Przed samą metą, na rondzie Juranda w Szczytnie, krążyły dwa Caddilac'i. Skręcili za nami na rynek i ... to już koniec jazdy na dziś. Jeszcze tylko wjazd o czasie na metę, zjazd na strzeżony parking(amerykańskie monstra zahaczyły tłumikami, zresztą Fiat 500 także). Poważny obiad z dwóch dań i kwaterunek w Schronisku. Nawet się cieszyłem na myśl o 20-sto osobowym pokoju. W końcu jeśli miałoby być tak śmiesznie, jak podczas obiadu i grilla, to zapowiadała się niezła zabawa.
Wieczorny grill wypadł wybornie. Żądni wrażeń i relacji od innych załóg, zagryzając smażoną kiełbaską, siedzieliśmy do północy. Udaliśmy się do Schroniska przed innymi, bo zapowiadano budzenie o 6oorano, zaś śniadanie o 63o. Więc należało ciut pospać. Ale i tak zbudziłem się przy dźwiękach powrotu watachy klubowiczów, zaś słowa Grzesia wciąż brzmią mi w uszach - wyjrzał przez okno i rzekł- o jakiś Caddilac jedzie.Nie muszę chyba opisać reakcji właściciela domniemanego pojazdu...


     Dzień drugi


     Ranek zaczął się o godzinie 6oo. Udało mi się nikogo nie zbudzić dźwiękiem elektrycznej maszynki do golenia. 63opunktualnie pojawiło się śniadanie, a zmęczone grillem twarze mówiły same za siebie o pomyśle wycieczki 'skoro świt'. Na talerzyku pojawił się kawałek pysznego ciasta. 7oowsiadaliśmu do wojskowego autokaru(wcale nie był zielony). Jarek dzwonił po Bogusia, który nocował na wojskowej kwaterze, że właśnie odjeżdżamy. Boguś swkitował to krótkim- a niech jedzie., zaś śpiący obok patron naszego zlotu, Stachu dorzucił- niech tu po Ciebie przyjadą. Na wycieczkę pojechaliśmy jednak bez nich. Po niecałej godzinie odwiedziliśmy skansen, który okazał się normalną wioseczką, tylko że ludzie mieszkali w bardzo starych domkach. Przez okno ukazał nam się komitet powtalny w liczbie 3 degustatorów taniego wina. Po chwili dołączył do nich 4 jegomość na rowerze. A nieoceniony Grzegorz podłożył głos:- witam członków Rady Gminnej. -witamy, napijesz się czegoś? -nie mogę, wozem jestem.. Autokar nawrócił i wysiedliśmy tuż pod chatą, na której wisiała tabliczka informująca o godzinach otwarcia biblioteki (!). Tuż obok stał inny jegomość, który lekko skacowanym głosem wyraził chęć opowieści o tej wioseczce. Grzegorz ponownie określił człowieka-yntelygent.,a Marcin dodał- no co Ty, tak rano takie długo słowo?. Nieopodal na płocie siedział pies, który myślał, że jest kotem. Długo tam nie zabawiliśmy, za to teraz droga prowadziła przez las do ponoć bardzo wysokich jałowców. Owszem, miały chyba ze 4 metry każdy. Wysiedliśmy i autokar odjechał... tylko wykręcić. A Krzychu od Simci wypowiedział teraz już sławną frazę-Pojechałem na rajd samochodem, a dałem się wywieźć do lasu autobusem.Powrót zajął nam znowu godzinę, pył podrywany kołami autokaru dostał się do wnętrza. Ktoś rzucił hasło, że obecnie startujemy w Camel Trophy ;) Pojechaliśmy zwiedzić chatę mazurską. Można było wszystkiego dotknąć, poczytać stare księgi, a także wysłuchać ciekawych opowieści. Chata miała specyficzny zapach wędzonego dymu... następnie zwiedziliśmy Muzeum Szczytna(nie wolno filmować! za to się płaci!)oraz wdrapaliśmy się na wieżę ratusza. Widok warty wysiłku. Seba zaczął majstrować przy dzwonach i udało mu się wydobyć z nich straszny dźwięk. Dodam, że na placu pod ratuszem odbywała się msza i ludzie nie wiedzieli, czy klękać, czy nadal stać ;). I tak Seba został dzownnikiem.

      Na parkingu strzeżonym dojechały auta z Olsztyna. Excalibur stylizowany na lata 30-te, BMW mocno przerobione i unowocześnione(no Panie, ale jaki ono ma szyk)oraz VW 1500 wersja hatchback. Tuż przed 12oozaczęła się parada przez miasto, burmistrz zapowiedział rychły nasz powrót i odbycie się dwóch konkurencji sprawnościowych na rynku. Po czym wsiadł do Excalibura i pojechaliśmy. Kolumna Oldtimerów wzbudziła taką sensację, że nawet doszło do małej stłuczki pomiędzy nowoczesnymi autami, których kierowcy zapatrzyli się na nas. Klaksony warczały jak oszalałe, a ludzie machali - może z sentymentu, a może ot tak? Krzychu wraz ze swoim pilotem trąbili takżefrancuską trąbą, a dzieciaki mało nie oszalały na ten widok. Sam przejazd wzbudził duże emocje, bo już dawno tak bezkarnie nie jeździliśmy na czerwonych światłach(jako kolumna, rzecz jasna). Wróciliśmy na rynek i dopiero się zaczęło. Próba pierwsza to ciasny slalom o tak zagmatwanej trasie przejazdu, że została ona rozrysowana aż w 3 rysunkach. A było tylko 5 pachołków do omijania ;) Amerykańskie krążowniki wiły się dostojnie, a i tak bez cofania się nie obyło. Sportowe wozy bardzo technicznie cięły trasę. I tylko mnie wpadło do głowy, by dzieciakom zrobić frajdę i popiszczeć oponami(w miarę możliwości)oraz powarczeć ciut głośniej silnikiem. Pojechałem efektownie, a nie efektywnie, lecz starczyło to na 3 miejsce w tym przejeździe. Za to Simca wystraszyła sędziego trąbiąc mu wspomnianą trąbą prosto w nos ;) Próba druga była bardziej podchwytliwa. Należało jechać z pilotem, wjechać do ''garażu'' przodem, pilot wysiada i jedzie dalej hulajnogą (!), zaś kierowca cofa do drugiego ''garażu''. Tam wsiada pilot i dalej do mety. Wydaje się proste, ale nawierzchnia rynku szczytnieńskiego stanowiła krzywą poniemiecką kostkę. Hulajnoga bardziej stawała dęba, niźli jechała posłusznie do przodu. Lecz i tak w większości załóg to pilot czekał na auto, a nie odwrotnie. My wystartowaliśmy w huku mebusowego tłumika, wjazd dużym łukiem do garażu. Pilot wysiadł i teraz interesował mnie tylko ten drugi garaż. Wyjechałem łatwo, ale nierówny bruk i założone po zimie miękkie przednie zawieszenie bujało wozem niemiłosiernie. Po trzech zmianach kursu puściłem fajerę i... idealnie wjechałem do garażu tyłem. Zdążyłem otworzyć drzwi, pilot wskoczył i poszliśmy z wizgiem opon do przodu. Kiedy okrążaliśmy o 180osłupek, przednia opona miała ochotę zeskoczyć z felgi. Ze świstem pomknęliśmy do mety, usilnie wierząc, że uda nam się na niej zatrzymać i nie będziemy musieli taranować tłumu gapiów...Zaraz po skończonych próbach ustawiliśmy się wszyscy na rynku w prawie kole, aby każdy ze zwiedzajaących mógł dokładnie obejrzeć pojazdy. I ewentualnie nas o coś zapytać, ale spadł deszcz. Zresztą w tym deszczu braliśmy udziałw paradzie bis, tym razem już bez żadnych stłuczek ze strony widzów.

      Tuż po powrocie znane były wyniki naszych ciężkich zmagań. I kolejno miejsca zajęli w generalce(od ostatniego):

10.Krzycho na Simce Aronde z 1962 r.
9. Adam Popiołek na Cadillacu DeVille z 1973 r.
8. Radek Białek na Mercedesie 115 220D z 1976 r.
7. Jacek Konop na Cadillacu Fleetwoodzie z 1959 r.
6. Robert Mocarski na Mercedesie 115 220D z 197_ r.
5. Boguś na Oplu Rekordzie B z 1966 r.
4. Piotr Szarko na Mercedesie 115 220D z 197_ r.
3. Prezes Piotr na Oplu Rekord C Coupe z 1970 r.
2. Edward na Fordzie Taunusie GT z 1970 r.
1. KajTan na Polskim Fiacie 125p z 1968 r.

Kolejno stanęli na podium w ramach wygranych prób sportowych:
3. Piotr Szarko na Mercedesie 115 220D z 197_ r.
2. KajTan na Polskim Fiacie 125p z 1968 r.
1. Edward na Fordzie Taunusie GT z 1970 r.

Nagroda za debiut i najładniejsze auto - Caddilac DeVille z 1973 r.

Nagroda za najstarsze auto - Caddilac Fleetwood z 1959 r.

Nagroda specjalna dla załogi, która nie przeszła jeszcze na czas letni z zimowego oraz za awarię przed próbami sprawnościowymi - Krzycho na Simce Aronde z 1962 r.

      Puchary wraz z upominkiem wręczał Burmistrz Miasta Szczytna oraz organizatorzy. Odbywało się to w strugach deszczu, ale wrażenia pozostały mocno w pamięci. Udaliśmy się na obiado-kolację, bo godzina już była późna, by zaraz potem odpalić grilla. Udaliśmy się z Jarkiem na miasto celem zakupu wystarczającej ilości kiełbasy na ruszt. Po odwiedzeniu kilku sklepików, trafliśmy na jakiś market, który miał wejście od zaplecza, zaś od forntu zamalowane okna. Grunt, że była w nim kiełbasa(3 kilo podkarpackiej - dziwnie taniej), zaś po naszym wyjściu nie było już nic. Za to Krzycho wszedł do innego sklepu i powiedział tak:- proszę całą kiełbasę, i dostał... półtora kg ;). Grill się udał, rozmowy, żarty i dowcipy toczyły się do późnej pory. W międzyczasie skosztowaliśmy miejscowego wina, którego data produkcji wypadała na wtorek tegoż tygodnia. Wino było czerwone, niemniej jednak jako zatwardziały abstynent, nie skosztowałem. Choć nie powiem, kto się 'przyssał' do butelki na dłużej ;) I tej nocy chrapał Grzechu(koncert na lewe ucho)oraz na oko 14 letni pilot Edwarda(koncert na prawe ucho). Można przywyknąć, ale kiedy dołączył się ktoś trzeci, noc zapowiadała sie bezsennie. Oczy w końcu zamknęły się same, a ilość wrażeń kołatała się po głowie całą noc...


     Dzień trzeci


      Obudziłem się wcześniej od innych, dzięki temu miałem wolną łazienkę. Znudzony leżeniem na łóżku i słuchaniem 'koncertu' na oba uszy, wyszedłem na korytarz. Tam pod kilkoma starymi plakatami leżały informatory o innych ośrodkach. Aktualność tychże ulotek - niektóre miały jeszcze czterocyfrowe telefony ;) A kierownik Schroniska pozwolił mi zabrać na pamiątke kilka sztuk ;) Śniadanie dziś było wzbogacone o jogobellę, zaś największą atrakcją śniadania był... Boguś, który balował w nocy na kwaterze wojskowej. Szybkie pakowanie, sprawdzenie, czy nic nie zostało i... krótka debata jaką drogą wracać? Krzychu nie chciał za skarby świata wracać warszawską, zaś inni chcieli jechać jak najkrótszą. Krzychu wyliczył, żę 'jego' trasa jest zaledwie 30 km dłuższa, a przy okazji można coś zwiedzić(np. pole pod Grunwaldem). W końcu wyszło, że Krzychu z Fiatem 500(Marcina często pytają, czy sam Pan to zrobił?)pojechali najkrótszą drogą, zaś pozostali w kolumnie za Bogusiem skręcili na.. Nidzicę. Nadrobiliśmy jakieś 40 km ;). Fiacik SPTZ(Sam Pan To Zrobił)krótko jechał za Simcą, która nie żałowała oleju rurze wydechowej. Na pytanie, dlaczego pognali do przodu odrzekli, że nie muszą tak dokładnie konserwować swojego auta i wyjechali z chmury dymu ;) Zaś mnie się zaczęło kończyć drogocenne paliwo. Mówiłem Jarkowi, że jak będzie CPN, to niech zjeżdżają, ale tuż na wylocie ze Szczytna ominęli jeden taki przybytek. Na oparach dojechaliśmy do nieszczęśnej Nidzicy, gdzie skręciłem na CPNik. Opel pognał dalej. Tanknęliśmy za 100 zł, dolałem jeszcze tylko środku czyszczącego gaźniczek(STP)i pomknęliśmy na Gdańsk.

      Po drodze widzieliśmy granatowego Opla na parkingu przy jadłodajni. Okazało się, że Boguś nie mógł zapalić z rozrusznika. Piloci popchnęli limuzynę i pojechaliśmy dalej. Sunęliśmy kolumną czterech wozów majestatyczne 80 kph, ale za to zjeżdżaliśmy na pobocze, o ile były ku temu warunki. Sensacja to była nie mniejsza niż w Szczytnie. Przed Elblągiem zjechaliśmy na parking - ciut odpocząć i rozprostować kości. Także coś przekąsić. Ani nic do jedzenia dobrego nie było, a do tego zastawiło nas Cinquecento z Polonezem na numerach warszawskich. Nie zostawili nam żadnej możliwości wyjazdu. Znacząco otowrzyłem drzwi Oldtimera, aby spowodować proces myślowy u kierowców warszawskich. Nic. Czoło nadal nie skażone żadną myślą, gładkie ja tafla lustra. Więc kiedy zaczęli wysiadać, a my odjeżdżać, zapytałem- czy Pan ma jakiś pomysł, jak możemy wyjechać?, w odpowiedzi usłyszałem rozbrajające-to już Panowie wyjeżdżacie???. Dodałem także coś o tym, że produkują coraz lepsze samochody, ale żaden nie potrafił dotychczas startować pionowo... Opla znowu musieliśmy popchnąć, z okrzykiem- korki w zęby i 40 węzłówrozpędziliśmy auto i silnik prychał dymkiem. Ktoś jeszcze krzyknął Bogusiowi- ster lewo na burt!!, bo kierował się limuzyną na jakieś nowoczesne toczydełko...

      Na 100m od miejsca startu Bogusia Opel zatrzymał się na światłach i tak został. Z trzech naszych wozów wyskoczyło 4 pilotów i zepchnęli go dokładnie na metę. Tam zostały wyciągnięte długie kable, Fiacik zajechał od frontu Rekorda, uniósł maskę i podłączył się długimi kablami do silnika granatowego Opla.A Opel nic. Ani ani. Wtedy Prezes zajrzał pod maskę i po chwili diagnoza brzmiała:- urwany kabelek wzbudzenia alternatora. O ile tam jest alternator. Po krótkiej operacji kryptonim operacyjny ''kabelek'' udało się Rekorda odpalić. Pożegnalne fotki, filmik i każdy pojechał do siebie.

      Powitanie z rodzinką, oczywiście rodzice byli dumni z pucharków i zajętego miejsca. Przecież to pierwszy raz mieliśmy pierwsze! Jeszcze tylko przynieść walizy z bagażnika i odstawić zwycięzcę do garażu. Potem tylko mycie z kurzu, sprawdzenie mechanizmów i za dzielnym weteranem polskich szos zamknęły się bezpieczne drzwi garażu...


      A Burmistrz Szczytna zaprosił nas na dni tegoż miasta w dniach 17-19 lipca. kto wie, czy nie przyjedziemy...


... rajd ten odbył się w 9 rocznicę tragicznego wypadku, kiedy to śmierć zdmuchnęła 42 płomyki na świecach ludzkich istnień. Lecz 3 z nich dopiero zaczęły się rozpalać...
wciąż mam je przed oczami, uśmiechnięte i wesołe...i już takie pozostaną, póki nie odejdzie tam gdzie One ostatni pamiętający straszliwą datę...
na miejscu katastrofy malutkie znicze godnie wyrażają tęsknotę i smutek...więc i my zapalmy mały znicz.







powrót do rajdów i zlotów