zdjęcie artystyczne



powrót do rajdów i zlotów
III Zlot Dużych Fiatów i Polonezów


Sworne Gacie 19-22 września 2002



fotki z III Zlotu Polskich Fiatów i Polonezów

      Niosło mnie na ten zlot od tygodnia. Każdy nowy post na liście przepełniał mnie ciekawością i niecierpliwą chęcią poznania nowych szczegółów wyjazdu. Jak na ironię informacji od Daxa było skąpo mało. Zaś Dax jak potem tłumaczył, oczekiwał zapytań od nas... :) Z naszych 4 Gdańskich Fiacików pojechały tylko 2. Tommi szykował swoją maszynę czasu do konserwacji podwozia, zaś replika Akropolisa na III Rajdzie Jesiennym wyrwała sobie rozrusznik z mocowania na kołnierzu, wyskakiwała sobie biegi i ma do wymiany krzyżaki w wale napędowym. Ale za to oficjalny właściciel wraz z uroczą Jolą wyraził żywą chęć pojawienia się na rajdzie jako część załogi Kryspina. W czwartek gablota przeszła mycie, czyszczenie i dopieszczanie środkami nabłyszczającymi ;) Zaś w piątek..


     Dzień pierwszy


      Jeszcze nigdy nie miałem ochoty przesadzić kierowcy autobusu, którym wracam z pracy do domu, na inne miejsce i zająć jego fotela. 30 km/h, zrazu odpowiednie, dziś było nieznośnie ślamazarne. Szybkie pakowanie, zabranie prowiantu, racji żywnościowych, kocy, sprzętu rejestrującego (aparat i kamerka) zajęło niecałe 45 minut. Nasi współpasażerowie punktualnie o godz. 18oooczekiwali w umówionym miejscu. Niestety, ograniczenia pojemnościowe bagażnika zmusiły nas do przyjęcia części bagażu do wnętrza klasyka. Kiedy i załoga i jej pakunki znalały się na pokładzie, Kryspin przejawiał tendencje do pływania, niemniej jednak bardzo lubię, kiedy tył auta staje się bardzo niesforny. Na Stacji Paliw klikoro ludzi uprzejmie zamęczało nas pytaniami o treści z góry do przewidzenia -który to rocznik?, -biegi przy kierownicy? Na wszystkie starałem się grzecznie odpowiadać, chociaż bardzo, bardzo chciałem już poczuć, jak asfalt znika za nami w wiecznie zaparowanym tylnym lusterku...

      Droga na Starogard Gdański jako żywo przypomina szosy z zamierzchłej epoki tow. Gierka. Wąska, prawie pusta, PKS H-9, Stary i Jelcze z przyczepami, maluchy i Syrenki. Pogoda była cudowna, promyczki zachodzącego słońca milutko nas ogrzewały. Gnaliśmy 100-110 km/h, aby jak najdalej dociągnąć przed zmrokiem. Kiedy wyprzedzaliśmy plastikowe compacty, i te duże, i te małe, ich pasażerowie zdawali się mieć wbudowane łożyska kulkowe w karku. Gdyby obok leciało UFO, nikt by nie zwrócił na nie uwagi. I tylko dlatego, że Jarek i Jola ubrali stylowe, epokowe okulary przeciwsłoneczne zasłaniające pół twarzy. Takich okularów na pewno nie powstydziłby się sam Cybulski. Czułem się jak kapitan yachtu, co najmniej drewnianego Conrada, który w wietrzną pogodę przyjął wyzwanie morza. Załadowanym Kryspinem bujało we wszystkie możliwe strony, fajera, jak ster w żaglówce, tylko kontrowała wyboje jak niesforne boczne fale. A radio mruczało stare przeboje, kiedy to UKF stanowił dziewiczą pustkę...

      W Starogardzie Gdańskim zrobiliśmy nieplanowany krótki postój. Dla jednych była to okazja do uwiecznienia tej chwili na taśmie, dla innych skorzystania z toalety. W dobrych nastrojach wyruszyliśmy w stronę Czerska poniemiecką drogą z płyt betonowych. Stateczny stukot płyt ustąpił szybkiemu klekotowi pochłanianych przez klasyka kilometrów. Zapadł zmrok, ciemności próbowały nadaremnie rozjaśnić zwykłe żarówki. Szczęściem pobocze tonęło we wklejonych kocich oczkach, tak więc Vergilia Borletti dobijała do 120-130 km/h, kiedy to ruch zamarł i 4 długie skutecznie cięły czarną otchłań. Radio bezskutecznie starło się brzdąkać, jednak jego możliwości są ograniczone. Cała nasza czwórka czekała na tablicę z Czerskiem. Jakieś nowoczesne wozidełko uczepiło się mojego tyłu i tak jechaliśmy aż do Czerska, gdzie mnie wyprzedziło i pomrugało awaryjnymi...

      W Czersku zaś władze oszczędzają na tablicach kierunkowych. A nawet jeśli już postawią jakąś tablicę, to wtedy na pewno nie będzie ona oświetlona, ani latarnią, ani światłami samochodu. Za 3 razem udało nam się upolować drogę na Brusy, wąską, ciemną i dziurawą. Zaczęło mżyć, wycieraczki tylko rozmazywały mały deszczyk, porysowana przednia szyba załamywała światła nadjeżdżających aut. 80-tka jak dla nas była wystarczająco ryzykowna. Zamiast mapy, przydałby się kompas, bo pierwsza wioseczka, która stała się dla nas potwierdzeniem dobrze obranej drogi, była po 20 km. I tak nie mogliśmy spać, bo pląsy na dziurawej szosie targały Kryspinem niemiłosiernie. Picie boskiego napoju(Cioci Coli - przyp. aut)było nad wyraz utrudnione. Zadziwiające, że to teraz my byliśmy najszybsi na trasie. Łyknęliśmy całe 2 wozy stojące na poboczu ;) Lasy, lasy i jeszcze raz lasy nas otaczały. I tylko tłumik rozdzierająco wrzeszczał za nami...

      Kiedy to zmęczonym oczom naszym ukazała się tablica Brusy, już tylko kilkanaście kilometrów dzieliło nas od spotkania. Z mapki, którą dysponowaliśmy nader rozrzutnie, wynikało, że na Brusy tniemy prosto. Ale skoro można spytać ludzi(których nie było widać od Czerska, czyli od jakichś 40 km), to czemu nie. -Sworne Gacie? To musicie zawrócić! Stojąca obok dziewczyna grupki młodych ludzi spytała, jak to? -Nie nie, prosto. Tłumik prychnął na nich całą mocą, by po chwili rozedrzeć całe swoje jestestwo. Droga wiła się to w lesie, to nad jeziorkami, to przez wioseczki. Licznik wskazywał już 130 km, a celu jeszcze nie ma... Teraz już ścinałem każdy zakręt, w końcu w nocy widać światła aut jadących z naprzeciwka, chyba że trafi się lunatyk tajniak, który z racji oszczędności wyłączy światła... I w końcu długo oczekiwana tablica ''Sworne Gacie''. A więc jesteśmy. U Raju bram. Tylko gdzie ten ośrodek??? Ośmioro oczu pilnie wyszukiwało za mokrymi szybami Kryspina wskazówki. Stała się nią tablica informacyjna w stylu - tu jesteś. Tyle że tablica południe miała na północy, a północ na południu. Tym razem miałem telefon do Daxa. Jeszcze tylko odszukać choć 1 kreskę zasięgu i można dzwonić. Mój telefon się rozładował, jak co piątek. W końcu jest sygnał i ... odezwał się miły damski głos. Czyżby Dax cienko śpiewał? Ależ nie, to poczta głosowa. Zmęczenie dawało się bardzo we znaki. naprzeciw była jakaś restauracja. Barman ucieszył się na widok potencjalnych klientów. Słucham, co podać? -Informację, jak dojechać do Stannicy PTTK? I już bardziej zrezygnowany - musicie skręcić za mostem w prawo i trzymać się rzeki. Wróciliśmy do klasyka, ciepły silnik zaskoczył momentalnie, klapnęły drzwi i oto ukazał się mostek na rzece. Skręt w prawo dość brutalnie kończącym się asfaltem. Szuter pośród licznych zabudowań. Kiedy zobaczyliśmy na tej dróżce studzienki kanalizacyjne, obiecałem sobie, że mnie już nic nie zdziwi(jak bardzo się myliłem). 4 refektory bezczelnie zakłocały spokój ciemnych okien domostw. Każda tablica żywo budziła nasze zainteresowanie. Dopiero po 4 skrzyżowaniach trafiliśmy na malutki i kompletnie schowany kierunkowskaz na PTTK. Jeszcze troche i wyłoniła się oświetlona świetlica, a tuż przed nią Daxowe Monstrum, delikatnie przyczajone do skoku w nadprzestrzeń...

      Kiedy dostojnie parkowaliśmy w ciasnej wnęce pomiędzy drewnianymi słupkami, z domku wyskoczyli zlotowicze. Usłyszałem jak Olo przekrzyując rasowe dudnienie wydechu zapytał, -Kajetan, a gdzie masz tłumik?! Spłynął na mnie błogi spokój i szalona radość - oto ponownie poczułem atmosferę zlotu... Nieformalne pogaduchy trwały przy ciepłym kominku i w znanym gronie. Komandor zlotu pokazał nam nasze apartamenta. Szykowny domek na palach został naszym schronieniem na 3 dni zlotu. Pełny luksus, łazienka, kuchenka, gadatliwa lodówka(dlaczego, o tym potem)i łóżka... Poszliśmy pokominkować jeszcze troszkę, przywitać się i oczywiście przedstawić Kryspina nowym twarzom :) Nie mogliśmy się sobą nacieszyć, rozmowa toczyła się o wszystkim i o niczym. O Fiatach, tłumikach, silnikach i przeróbkach. Częściowo o pistacjowej tapicerce, ale było zbyt ciemno, by móc ją obejrzeć... Kominek przyjacielsko trzaskał ogniem, a rezolutne ciepło rozchodziło się promieniście po całym pomieszczeniu. Posiedzieliśmy do 12ooi zmęczenie wzięło nad nami górę. Udaliśmy się na spoczynek, mimo przenikliwego chłodu poszliśmy spać w ciepłych śpiworach. Kiedy już ustały nocne bratnie rozmowy, i cisza zdawać się mogło osiągnęła apogeum, sen zaglądał pod stalowe powieki, nagle ciszę rozerwał agregator lodówki... Sen prysł jak bańka mydlana.


     Dzień drugi


     o 73omój organizm podjął decyzję, że snu mu już wystarczy. Przenikliwy ziąb ograniczał funkcje umysłowe do niezbędnego minimum. Po 30 minutach poszedłem na poranny spacerek, z aparatem wśród fiatów. Pod świetlicą zauważyłem Poloneza 1.4 MPI. Jak się potem okazało, nie był "od nas". Po prostu spóźniony turysta, który nie lubi ciepłego piwa i spoconych kobiet ;) Wtedy też sfotografowałem (na tyle, na ile pozwalały rozładowane baterie aparatu) okolicę i znaki. Niezmącona tafla jeziora była idealnie gładka, żadnych fal poganianych niesfornym wiatrem... Słoneczko wyszło na chwilkę, by już tego dnia nie przypominać o sobie.

      Z każdą chwilą wstawało coraz więcej uczestników, aż wstała prawie cała ekipa. I wtedy przypomniało mi się, że wychodząc z domku, zamknąłem drzwi na klucz, a w pokoju spał mój brat... Nie spał już, ale za to śniadanie było gotowe. Zaraz potem zabraliśmy co nasze do gabloty, wszelkie kamerki i aparty, kartki i dlugopisy i takie tam. Po drodze spotkalem Daxa, który spacerował z lapotopem. Usiedliśmy w spokoju, by wgrac mu arkusz listy startowej. Grono wielbicieli 125-tek obleglo nas licznie. Arkusz okazal się zaszyfrowany haslem, o którym mój przyjaciel słowem się nie odezwał. Zasięg w komórce udało się osiągnąć na pomoście jeziora... Odprawę ustaliliśmy na godz. 12oo, zaś start pierwszej załogi o 14oo. Do tego czasu musieliśmy wydrukować karty startowe i itinerery. Okazało się, że ani drużyna z Krakowa, ani ja nie zabraliśmy drukarki. Oni, bo nikt nie wytłumaczył, do czego konkretnie, ja z braku miejsca na pokładzie. Więc drukowanie odbyłwało się ręcznie. Jedni ''drukowali'' na igłówkach(długopisem), niektórzy zaś atramentówką(piórem). A i tak całe drukowanie odbyło się nie tak, jak trzeba...Ale nie uprzedzam faktów...W międzyczasie pojawił się Jerzy na swojej bordowej przejściówce '74. Zadał ludziom szyku.

      Kiedy już został spisany ostatni itinerer, zwołaliśmy ludzi na odprawę. Kolejność startu został ustalony narastająco rocznikami. Dax starał się jak mógł wytłumaczyć wszystkim zasady rajdowania, o wszelkich neutralizacjach, spóźnieniach i punktach karnych. Ale ze swojego zadania wywiązał się dobrze, bo ludzie trafiali na ustalone miejsca prób sportowych. Wracając do startu, ustaliliśmy, że ten, który jest ostatnim uczestnikiem zabawy, odliczy start wszystkim załogom, a siebie wystartuje na końcu... Zaś obsada sędziowska(dobra, dobra słupkowi ;))ruszyła ze Stannicy w 2 wozy. Prowadziło Montrum z 15 calowymi kołami. Po jakichś 800-900 metrach, czerowny pocisk zjechał na prawo i zatrzymał się po chwili. Wysiadł Dax i powiedział - muszę sprawdzć, czy wszystko zabrałem. Poszperał w bagażniku i wsiadł do szoferki, uznając, że wszystko ma. Po chwili znowu staliśmy, by zabrać słupki startowe od Rafiego. Prócz słupków zabraliśmy Celtika. Jedyny człowiek ze stoperem... Teraz Dax dał po garach. On miał pełen bagażnik i 5-cio osobową załogę, ja mniej pełny bagażnik i tylko 4 osoby w kokpicie. I zaledwie 38 KM mniej...

      Na asfalcie Dax cisnął 110 km/h, nie bacząc, że w zakrętach Kryspin zamienia się w regatowy yacht, bujając jak podczas ryczących 40-stek. Na każdym zakręcie sprawdzaliśmy wytrzymałość zamków w drzwiach(permanenty brak pasów, pozwalający na niebywałą swobodę podczas wycieczki, ukazuje szalenie niepowtarzalne odczucia na szybkich wirażach). Ostanio w takich przechyłach prowadziłem yacht, kiedy to boczne okienka znajdowały się pod wodą, a każdy z regatowiczów zacięcie mi powtarzał, że to normalne i napierajmy do przodu. Ja byłem wtedy innego zdania... Celtik pstrykał fotki przez Daxową szybę i przy 120 km/h pokazał mi ok. Pojawiła się prosta, adrenalina przodków zaczęła burzliwie mieszać się z młodą krwią, stopa samoistnie wcisnęła gaz do oporu, gaźnik, niezwykle zdziwiony rozrzutnościa, wessał większą porcję mieszanki, silnik zawył zadowolony i gablota ''poszła'' do przodu, wspinając się na obroty zgodnie z momentem obrotowym jako żywo przypominającym szyję żyrafy. Cztery staromodne reflektory rozbłysnęły całą energią alternatora, migacz dostał szału, wycieraczki bezczelnie rozmazywały widok, usilnie starając się wypaść poza uszczelkę szyby. Deska rozdzielcza rozbłysnęła piorunująco jasnym światłem, tłumik zdawał się wywijać na lewą stronę. Huk, jakbyśmy przekroczyli barierę dźwieku, a na liczniku zaledwie 135-140 km/h. Gablota i szofer stali się jednością, każde z nich dokładnie wyczuwało potrzeby drugiego. Dość, że wyprzedziliśmy Daxa - bo ten pozwolił nam na to. Moja załoga tryumfalnie szalała, skakali na fotelach, piszczeli i machali przez szyby... Jeszcze kilka zakrętów(bezczelnie ściętych przy 120-130 km/h)i Dax nas dogonił, otrzymał sygnał czerwonym migaczem, że droga wolna i poszedł przed nas. W końcu skąd mam wiedzieć, gdzie to lotnisko? I ciekawe, czy załoga Daxa też wpadła w taką euforię, kiedy to oni nas pocisnęli...

      Dojazd do lotniska odbywał się takimi bocznymi drogami, że sam bym tam nie trafił. Na początku pasa startowego zatrzymaliśmy się. My celem rozpoznania, a Monstrum dla zmiany geometrii nadwozia ;) W końcu miejsce do prób wybraliśmy na końcu bocznego pasa pomocniczego. Słupków było 8 szt. Tak więc zdecydowaliśmy się na przygotowanie 2 prób, zaś 3 miała się odbyć po zakończeniu 2. Po podziale zadań, obowiązków,zamianie zegarkami, pojawili się pierwszy uczestnicy. Olo, za nim Mikołaj i VW 125p. Wszyscy 3 przelecieli miejsce prób, by dopiero po chwili rozpocząć dość raptownie manewr hamujący. Mikołaj testował swoje hamulce na wskutek jadącego zbyt blisko jego maski Ola ;). Kiedy wrócili, niespodziewali się takich atrakcji... Pierwsza próba była bardzo ciasnym slalomem, na drugiej wygladało to tak:(opis własnymi słowami)brum, brum, brum, brum(stoimy na starcie), wruuuooaammmm(starter machnał ręką, lub czymś innym), jedyyyyynkaaaaAAAA, wrum, dwóóóójkaaaaaAAAA, i jak ktoś mógł to tróóóóójkaaaaaAAA, jak nie to cały czas była dwójkAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!(rozpędzenie na maksa na krótkim odcinku), i pissssskkkkkkk(hamowanie z linią mety pomiędzy osiami), i hrrrr, zgrzyyyt, tiitiitiitii, wruuuoooammm, piiissskkk(to jak ktoś przeleciał na zablokowanych gumach poza linię obiema osiami i cofał):)). Zaś trzecia próba to wolniejszy slalom, bo w lewej ręce kierowca cały czas trzymał klucz nasadkowy z bezpiecznikiem w środku owego klucza. Jeśli zgubił bezpiecznik, to nie dość, że dostałby karne punkty, to jeszcze musiałby oddać swój bezpiecznik(nie dotyczyło Vw 125p z racji bezpieczników topikowych). Ale jakoś nikt go nie stracił. O ile na pierwszej próbie dość dużo załóg z racji stresu, adrenaliny i czegoś nowego, zgubiło trasę i dostało taryfę, to na 3 nikt się nie pomylił. Prawie. Wszystko uwiecznia film, trochę drżący, ale to z zimna i wrażenia, od oparów wysokooktanowego napoju...

      Kiedy ostatni zawodnik opuścił 3 próbę, Dax stanął na starcie próby nr 1. Bandzior chrapliwie ryczał silnikiem, kiedy machnąłem na znak startu, najpierw wystartowały tylne opony, kręcąc się w szalonym tempie po mokrym asfalcie. Dopiero po chwili namysłu wystrzelił cały bolid. Szerokie opony skutecznie blokowały zacieśnianie zakrętów, tak więc Monstrum starało się nadrzucać tyłem. Efektem był gorszy czas, niż zwykłego 1300cc. Choć efektowność samego przejazdu na głowę biła wszelkie stateczne przejazdy w walce o cenne sekundy. Ciachnąłem sobie pierwszą próbę, walcząc bardziej z kierownicą i szybkością zmiany kierunku jazdy z lewego na prawy oraz odwrotnie. Sztormowe przechyły zeszły na 3 plan. Czas ciut lepszy od czerwonego monstrum... A bagażnik kilkakrotnie zmienił położenie swojej zawartości...

      W oczekiwaniu na 4 próbę, która miała się odbyć za jakieś 2-23ogodziny, skleciliśmy szykanę i rozstawiliśmy słupki. Ale tym razem to moc i odwaga kierowcy miały zadecydować o czasie przejazdu. Lotnisko dało nam możliwość stworzenia bardzo, ale to bardzo szybkiej próby. W międzyczasie padał deszcz, Celtik wybrał się na testy Kryspinem, wyjeżdżał i wrócił z zadowolonym wyrazem twarzy. Kiedy odjechał, a tłumik jeszcze basował w oddali, w ręku został mi Celtikowy aparat, współsędziowie tak sobie powiedzieli -Aleś ubił interes, Fiata oddać za aparat, nawet cyfrowy... Akurat moim klasykiem(przynajmniej przy mnie)Celtik jechał w miarę spokojnie, za to Rafała Redla tak szalał, że Rafał obiecał taką samą przejażdżkę jego autu...Godziny mijały, a załóg nie widać. Okazało się, że w opisie trasy jest błąd. Zamiast w lewo, to stało jak byk w prawo. A drukarki powieliły chochlika i każdy miał(prawie, bo załoga Skalpela jechała od drugiej strony-ktoś im nie ''wydrukował'' pierwszej)źle. Ludzie zbili się w grupkę i razem, potem oddzielnie próbowali znaleźć ten zjazd w lewo. Zrobili małe Camel Trophy, offroad i rajd szutrowy w jednym, aż Dax wsiadł do monstrum i pojechał ich łapać. Potem Dax zginął, kiedy większość już dojechała - po naszych telefonach. W końcu zaczęła się 4 próba...

      Prawie wszyscy wystartowali przede mną. Tylko Olo jechał po śladach, bo cały czas walczył z urwanym cięgłem gazu. Spod maski wystawała co jakiś czas ręka i krzyk - Kawałek drutu!!!, Młotek!!!, Klucz ileśtam!!!. A i tak wystartował na kontuzjowanej maszynie... Zanim to jednak stanąłem na starcie, uznałem, że pora rozgrzać ciut silnik i olej w skrzyni i dyferku. Bo i tak będę prawie ostatni(same prawie DOHC i 1500-setki), więc choćby za dużo nie odstawać od drużyny. Kiedy przyszła moja kolej, siedziałem spokojny, pamiętając tylko, że w szykanę należy wejść co najmniej tak szybko jak Rafi;)) Przy ruszaniu mokra podeszwa buta ześlizgnęła się z pedału sprzęgła, silnik nic, wył dalej, ale koła zaczęły buksować, by po chwili tylko tłumik przeraźliwie obwieszczał podjętą rękawicę. W połowie pierwszego zakrętu szybko wrzuciłem dwójkę, zaraz potem, trójkę. Zbliżał się ostry zakręt wyznaczony przez słupek. Nauczony doświadczeniem drogowym, starałem się zredukować PRZED wirażem, ale przy 80-ciu ciężko jest wrzucić drugi bieg. Tak więc łuk(ten i następne)pokonałem na luzie, mniej więcej w połowie wbijając drugi stopień przełożenia. Kryspin stanowczo zaprotestował na nagłe pojawienie się napędu, pozarzucał ostrzegawczo tyłem i z wspaniałym gangiem silnika wyrwał dalej. 65 km/h i 3 bieg. Pozdrowienia dla kamerzysty i 2 sędziego, lekko noga z gazu, machnięcie wycieraczkami(kompletne zamazanie widoku na plac boju)i jakieś 80-85 km/h w ostrym przechyle na szykanie. Szybka kontra i nadal jadę prosto. Gwałtowne hamowanie, dużym łukiem(aczkolwiek blisko słupka)zawrót 180o, takoż pokonany na pół-luzie, pól-biegu. Mała szamotanina z kierownicą. Na dwójce pedał-dno, zawrót wokół słupka o 360o(wtedy widać, jak próbuję zmienić oponę bez lewarka i łyżek ;)), może zbyt gwałtowne wyprostowanie kierunku jazdy, i tylko tłumik ogłaszał powrót... Wibrujący dźwięk, nagłe zejście o kilkanaście decybeli w dół, trójka i ponownie start wahadłowca. Zakręt pod kątem prostym tuż przed metą pokonałem ciut za szybko na możliwości zawieszenia i rodzaju opon(typowe D-124 pełne), gablotą zaczęło spazmatycznie rzucać, to na zaparkowane bolidy, to na pole, to na bolidy to na pole... Zdenerwowany puściłem fajerę, klasyk sam wyrównał i zaraz meta. Bez pisku(raczej, jeszcze mi przed oczami latało prawo-lewo)wyhamowałem na linii mety między osiami. Zjechałem na bok, zgasiłem silniczek, wysiadłem...i nogi mi się ugieły, dokładnie tak samo, jak na pierwszej tego typu próbie na I Zlocie Wiosennym w Gdyni. 20 minut cudownego i zarazem dziwnego uczucia...Niesamowite.

      Sprzątneliśmy słupki i szykanę, zapakowaliśmy się do maszyn i pojechaliśmy kolumną bardziej niż dowolną w kierunku bazy noclegowej. Oczywiście po drodze odwiedziliśmy sklep spożywczy, czasami warto coś kupić do jedzenia. Pogoda zresztą powodowała nagły przypływ łaknienia. Jedni kupowali pożywienie, inni zaś pewein rodzaj trunków... Zaś na miejscu, po rzecz jasna krótkim posiłku, zabraliśmy się za komisyjne sprawdzenie wyników, podliczenie czasów i weryfikacje zapisów. Musieliśmy także szukać niektórych kart drogowych, jako że uczestnicy nie rozstali się z nimi na mecie. Kiedy juz wszystko zostało ustalone, wszelkie taryfy za błedne pokonanie trasy, za złe wykonanie próby, Dax udał się na wypisywanie dyplomów. Zaś nagrody w postaci kierownicy od Klasyka oraz 2 puszek oleju Selektol ufundował nieoceniony Jerzy, który z racji obowiązków nie mógł zostać na zakończeniu imprezy. Niemniej jednak dzięki tym drobiazgom atmosfera na rozdaniu nagród przebiegała bardziej nerwowo, zdaje się, że prawie każdy życzył sobie wygrać taki upominek

      Wieczorkiem, zaraz po tym, jak obejrzeliśmy na cyfrowej kamerze Ryby filmik ze zlotu(to była prapremiera i do dziś dnia losy filmu są nieznane)na malutkim ekraniku LCD, a także filmu nakręconego ręka mojego brata(który swego czasu był dostępny w necie - film, rzecz jasna, a nie brat), rozpoczął się najważniejszy moment zlotu - ogłoszenie wyników. Po ogólnych podziekowaniach dla sponsorów, dla ludzi pośrednio i ściśle związanych z przygotowaniami do zlotu, komandor zlotu uzbrojony w laptopa z wynikami, począł odczytywać końcową klasyfikację. Wygrała załoga, która nie zmyliła trasy w żadnej próbie sportowej, a i w miarę szybko wykonała zadania. Co bardziej należy mieć na uwadze, fiacik z silnikiem 1500cc ''pokonał'' super DeeFy z silnikami DOHC(gdyż kierowcy DOHC czasami gubili się na próbach). Rafi otrzymał pucharek oraz dyplom za pierwsze miejsce. Drugie w udziale przypadło Abarowi na 2.0 DOHC, zaś trzecie Olowi także na 2.0 DOHC, które uległo awarii na ostatniej próbie. Należałoby podkreślić, że Abarowy bolid był najszybszy na próbie 'stop&go' i został okrzyknięty objawieniem zlotu. Wilk w owczej skórze niczym zewnętrznie nie wyróżniał się od fabrycznego MRa.
Po częsci oficjalnej nastąpiły luźne rozmowy, delektowanie się przyniesionymi trunkami, oglądanie fotek, fascynacje przeżyciami podczas zlotu. Kominek wesoło trzaskał aż do wczesnych godzin porannych, ale tego momentu nie pamięta większość uczestników...


     Dzień trzeci - ostatni


      Ranek zaczął się o 8oo, kiedy to zaczął warczeć swym silnikiem na śpiacych ludzi Dax oraz Abar. Za niecałą godzinę na lotnisku miały się rozpocząć atrakcje poza konukrencją oficjalną. Należało tylko się obudzić, zjeść coś na szybko, i zdążyć na miejsce, gdzie miały się odbyć próby zrywu, oraz kalibrowanie prędkościomierzy. Okazało się, że na zlot ze Szczecina przybył jeszcze jeden zawodnik, który dość długo zwodził oczekujących. W białej Panoramie spało 3 osobników, zaś Kosa spacerował pomiędzy drzemiącymi autami. Po krótkiej pogawędce poszedł obudzić Rafiego i drużynę. Jak życie pokazało, odbyło się coś jeszcze...

      Na miejscu był już głównodowodzący aparaturą pomiarową oraz ranne ptaszki. Sprzęt był w fazie testów, tak więc z rzadka siąpiący deszczyk pozaganiał nas albo do aut, albo w grupki pochylające się z uczuciem i zaciekawieniem nad otwartymi maskami naszych gablotek. Podziwianie upchniętych DOHC, zwykłych 1300cc, próby regulacji instalacji gazowej, a także nastawienia zapłonu, gaźnika i jeszcze innych mechanizmów auta. Rafi chwilowo udał się do auta i z zacięciem próbował różnych ewolucji, jako żywo przypominających te z amerykańskich filmów. Najefektowniej wychodziła mu jazda tyłem z gwałtownym nawrotem do jazdy w przód... Przygotowania do zabawy z aparaturą pomiarową wciąż się przeciągały, zaczęliśmy jeździć autami innych uczestników. Powody były różne: chęć przeżycia przyspieszeń oferowanych przez DOHC, porównanie swojego DOHC do innego, przejażdżka Klasykiem, nauka zmiany biegów przy fajerze. Udało mi się okiełznać wilka Abara(przyspieszenie do pozazdroszczenia, nieważne, którym biegiem jedziesz, on i tak momentalnie się rozpędzi do zadanej prędkości), Youngtimerem Skalpela(dla porównania miękkiego zawieszenia oraz przyspieszeń 1500cc). Zaś moim wozem jeździła armia ludzi. Najpierw testów dokonała Jola, która była w trakcie kursu na prawo jazdy. Ku swojej i naszej uciesze osiągnęła prędkość przelotową około 90-tki, co było nie lada wyczynem, bo na kursie nie pozwolono Jej przekroczyć 60-ciu. Potem zaś Jarek, właściciel repliki Akropolisa, przekroczył 100 km/h i spokojnie pobujał się na boki, poczuł się fascynująco i obiecał pójścia na egzamin(Jarek, nadal trzymam Cię za słowo). Zdaje się, że to Abarowi sprawiło najwięcej radości osiągnięcie Oldtimerem 140-stu w 4 osoby... Większości udało się ten wynik powtórzyć i tylko koniec drogi nie pozwalał na dalsze testy...

      Faza pomiarów skomplikowaną aparaturą rozpoczęta. Tłumy kibiców oczekiwały w napięciu przejazdu każdego uczestnika... A była to próba zrwyności auta na odcinku 135 metrów. Mierzono czas przejazdu. Zdaje się, że Kryspin nie wypadł najgorzej, ale z racji swoich 60 KM był prawie na końcu. Odcinek był albo za długi, by auto trzymać na drugim biegu, albo za krótki na wrzucenie trzeciego. W tym drugim przypadku miałem gorszy czas, niż w przypadku pierwszego startu. Rywalizacja szła ostro. Jedni jechali tylko raz, inni aż do pokonania ''przeciwnika''. Potem odbyła się bardzo krótka próba kalibracji prędkościomierzy. Start lotny i utrzymanie stałej prędkości, wjazd w fotokomórkę, urzymanie prędkości zadanej, ponownie fotokomórka i już był wynik. Zabawne, że tendencja była do zawyżania, zaś nieliczni mieli prędkość na liczniku mniejszą od tej z maszyny. Niestety, nie dane było wszystkim totalnie sprawdzić maszyn, bowiem wyładowały się akumulatorki do aparatury i fotokomórek. Z racji ich 6 voltowej natury, musieliśmy obejść się smakiem. W międzyczasie Kosa kilkakrotnie zamknął licznik swojej Panoramy.

      Tego dnia było dużo chłodniej, tak więc długo po kapitulacji aparatury nie zabawiliśmy na lotnisku. Prawie kolumną każdy po testach prędkości, a także licznym objeżdżaniu maszyny, udał się do stacji benzynowej nieopodal lotniska. Okazało się, że pompiarz jest jeden, takiego ruchu w niedzielę dawno nie miał, i tylu fiatów naraz to nie widział. A do tego kierowcy tych aut znali się po imieniu i wymieniali między sobą porozumiewawcze uwagi (!). Pompiarz nie wytrzymał i zaczał zadawać pytania. Chwilę później był już całkiem nasz... 45 km jazdy na same ujeżdżanie. Fiacik zadowolił się 7 litrami na 100 km. Szczęśliwcy tankowali gaz do butli. Na stacji pożegnaliśmy mkaczu i potoczyliśmy się do ośrodka. Zlot już się praktycznie skończył. Jeszcze tylko wysprzątać domek, oddać klucze, zapłacić (!) za nocleg, spakować cały dobytek do bagażnika(swoją drogą, jest całkiem pakowny, jeśli robi się to z głową)i jazda do domu.

      Na szutrowej trasie z ośrodka do asfaltowej drogi jechał przed nami Rafał Redel także silnie zapakowanym Klasykiem. Jego tył wydawał się być równie rozkojarzony, co nasz. Nawet czasami wpadał w delikatne uślizgi. Za nami jechał Rafi oraz Macio, który namiętnie fotografował wszelkie ekscesy obu aut. Przy asfacie nasze drogi się rozjechały, Oni skręcili w prawo, my zaś w lewo. Samotny migacz zniknął za zakrętem...Droga powrotna była bardziej pusta, niż dojazdowa. Niedzielny ruch zdawał się nie istnieć. Niemrawo było także na stacji CPN przed Starogardem Gdańskim, gdzie udało się uwiecznić PRL-owskie zarządzenia, wciąż wiszące nad dystrybutorami... Jola z Jarkiem wysiedli po drodze, strasznie dziękując za wspólną podróż i niesmaowite przeżycia...

      Tak oto skończył się sezon 2002 fiacikowo-polonezowy. Niech żałuje ten, kto nie był, bo atmosfera zlotu była bardziej niż gorąca. Czekając na nieprzyjazną zimę, będzie co wspominać przy postach pisanych przez współgrupowiczów...


a spod kół pryskał patynowy kurz niepamięci.





powrót do rajdów i zlotów