zdjęcie artystyczne



powrót do rajdów i zlotów
III Rajd Neptuna

czyli

IV Eliminacje Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych


Jastrzębia Góra 4-7 lipca 2000



fotki z III Rajdu Neptuna

itinerer

      Ponownie wielkimi krokami zbliżały się Eliminacje Mistrzostw Polski Pojazdów Zabytkowych. A zostało tyle do zrobienia. Przepisać do komputera itinerer, wydrukować w szalenie dużej ilości, zabindować, pozyskać sponsorów, wyznaczyć próby sportowe, załatwić hotel, ustawić ludzi w czasie rajdu... Jeszcze w środę na spotkaniu w klubie siedzieliśmy do późna, tak aby wszystko w miare omówić raz jeszcze i wszystko przygotować. Trwało pospieszne i bardzo monotonne bindowanie itinererów, Prezes dowoził kolorowe okładki, a każdy nowo przybyły klubowicz momentalnie dostawał do zbindowania kolejny egzemplarz. Po około 2 godzinach od rozpoczęcia prac 43 sztuki były gotowe. Spotkanie zostało zakończone około godziny 22oo, choć mogło by trwać dłużej. Zmęczeni i lekko głodni pojechaliśmy do domu ciekawi jutrzejszego dnia.


     Dzień pierwszy


      Od rana trwały wielkie przygotowania do wyjazdu - pakowanie, przygotowywanie rekwizytów potrzebnych na startach i mecie, stoliki, zegary, kartki, tablice startowe itp. Bagażnik ma to do siebie, że jego pojemność jest ograniczona. Jak dla mnie nawet za bardzo, bo same tablice startowe zajmują ogromną ilość cennej przestrzeni. Torby z ubraniami, koce, śpiwory, namiot(a może się przyda), butelki z piciem, karimaty i cała reszta(w tym i aparat - najważniejszy rekwizyt rajdu)z trudem pomieściła się w 380 litrach niewymiarowej przestrzeni. Szlus. Więcej nie zabiorę, chyba że na tylnej kanapie. Jeszcze tylko niezbędne mycie gablotki w firmie wyposażonej w wąż z wodą bieżącą, odkurzanie wnętrza i jazda do Redy po Yoya, głównego statystyka rajdowego.

      Sam dojazd na obwodnicę Trójmiasta zajął więcej, niż sama podróż przy 80 km/h obwodnicą. Ale nawet tam nie brakowało ludzi, którzy bardzo obrazowo wyrażali swoje zainteresowanie fiacikiem. Silniczek cichutko buczał swoim rasowym tłumikiem, deszczyk kropił na przednią szybę, wycieraczki zbierały piąte przez dziesiąte. Powietrze świszczało w uchylonych fletnerkach. Skusiliśmy się w Rumii w bardzo reklamowanym barze dla zmotoryzowanych na 2 shake'i. Mimo że padało, był straszny zaduch. Kolejka do upragnionego napoju taka sama, jak na dojeździe do obwodnicy. Po kilkunastu minutach przez słomkę zaczął płynąć zimny koktajl waniliowy... W Redzie ponownie udało nam się prawie ominąć zjazd do Yoya. Oczywiście prawie godzinkę czekaliśmy na spakowanie, zabranie czego potrzeba(Piotr mu w tym wyraźnie pomagał), kwitując każdą wymienianą pozycję słowami - Jo, Ty masz rację. Ustaliliśmy, że zabieramy jego komputer - czyli ciężka obudowa, monitor i drukarka wylądowały w samochodzie. Prócz tego 2 plecaki i sam Yoy.

      Droga całkiem gładka przeszła w coraz gorszą i węższą. Pomykaliśmy jakieś 70 km/h w kolumnie wozów przyjezdnych z innych części Polski. We Władysławowie skręciliśmy na Jastrzębią Górę. Droga jak z epoki 60-tych. Dawniej gładki równy bruk, dziś tylko pofalowany i wybrzuszony. Kompletnie brak pobocza. 70-tka była istnym szaleństwem na drodze, zresztą i tak mżył deszcz, więc bazaltowy bruk stał się niebezpiecznie śliski. Ze znalezieniem Hotelu Admirał nie mieliśmy kłopotów. Owszem, na parkingu stało już kilka bardzo rasowych klasyków, w tym i naszego prezesa. Ustawiliśmy się obok i poszliśmy na zwiad. Pierwszy napotkany domek okazał się tym właściwym. Organizatorzy już siedzieli pochyleni nad trasą rajdu i laptopem. Ulokowaliśmy się na piętrze przy schodach w przejściu. Skoro mieliśmy karimaty i koce, to czemu by nie spać na podłodze. Podłączyliśmy kompa Yoya, od razu znalazło się parę rzeczy do wydrukowania.

      Komisja siedziała w holu Hotelu, z listą i laptopem. Uczestnicy powoli zjeżdzali na nocleg, cierpliwie wypełniali kartę zgłoszeniową, podając swoje dane. Swoją obecnością pomagał im Szwed Magnus, który przybył na rajd sam, bez pilota. Jako że raczej rozprawialiśmy po polsku, Magnus czuł się trochę wyobcowany, co odbił sobie z nawiązką na balu komandorskim. Reszta dnia nam zbiegła na pomocy przy pierwszej próbie sportowej, ustawianiu pachołków gumowych, owijaniu taśmą ostrzegawczą słupków wmurowanych na stałe w podłoże i ocenianiu odległości. Zaciekawieni uczestnicy przybyli na plac w momencie, kiedy już nam się wszystko udało ustawić. Nadal nie mieliśmy ustalonych średnich prędkości przejazdu i czasu na przejazd każdego z pięciu odcinków. To akurat udało nam się policzyć dopiero około 13onad ranem. Słowem, trwały wielkie przygotowania do jutrzejszego dnia. Z weselszych chwil dnia w pamięć zapadło mi stwierdzenie Piotra przy przeliczaniu tych nieszczęsnych średnich, kiedy to śpiący na górze w pokoju Łukasz ze Szwedem zaczęli się wiercić w łóżkach. Domek był drewniany i szalenie akustyczny. Więc wszelkie ruchy u góry dały się słyszeć na dole. Tak więc Piotr rzekł - Łukasz, wracaj do swojego łóżka, zostaw biednego Magnusa.


     Dzień drugi


     Ranek zaczął się około godziny 7oo. Wzmożony ruch na dworze i akustyczność domku nie pozwalała na dłuższy sen. A było co robić. Po krótkim śniadaniu w zakresie własnym(bo kiedy uczestnicy jedli śniadanie, my mieliśmy sluchać muzyki), udało nam się złapać rozbieganego prezesa, wydrzeć z niego prawdę o miejscu startu do pierwszego etapu i otrzymać kolorowe kartki, na których widniało pierwsze zadanie. Tak mało snu, a tyle od rana do zrobienia ;) Plan był prosty - o godzinie 113ozaczyna się pierwsza próba sprawnościowa, zaś o 12oostartujemy pierwszą załogę. I oczywiście taki ładny i nieskomplikowany plan spalił na panwece. Wszystko się opóźniło. Mieliśmy startować załogi co 3min, ale te klinowały się w kolejce na próbie zręcznościowej. Więc je startowaliśmy wtedy, gdy jakaś pojawiała się na mecie, ale nie wcześniej niż owe 3min, jeśli udało im się podjechać w dwie lub trzy. Prócz tego każda załoga jako zadanie miała otrzymać 3 zdjecia wykonane po trasie 2 pierwszych odcinków. Z nerwów oraz nie dokońca opanowanej sytuacji, uczestnik z numerem 1 nie otrzymał owej kartki. Pozostali już jak najbardziej tak. Uśmiech i życzenia powodzenia wzbudzały sympatie uczestników. Czas mijał, a my mieliśmy być w innym miejscu. Tak więc zamiast 13ospędziliśmy na startowaniu 2 godz. Aby zdążyć na drugą metę, mieliśmy od czasu startu pierwszej załogi trochę ponad 2 godziny. Więc kiedy wydawało nam się, że puściliśmy na trasę pierwszego etapu ostatniego klasyka, momentalnie zwinęliśmy stanowisko do gablotki. Prawie że z piskiem opon pognaliśmy w stronę Krokowej, w ślad za ostatnią załogą, przyciężki tył zdawał się mieć ochotę wyprzedzić nas na każdym napotkanym zakręcie... Okazało się, że po naszym odjeździe pojawiła się jeszcze jedna załoga w VW Passacie z 1985 roku. Nikt im nie wpisał czasu startu, bo już nas nie było. Nie otrzymali też kartki z zadaniem zdjęciowym. W tym czasie wbrew sobie i przepisom gnaliśmy na metę drugiego etapu, przebijając się przez gąszcz wozów mknących wąską drogą gęsiego. Momentami wpadało na Vergille Borletti 120-130 km/h, niefrasobliwi kierowcy, którzy przyspieszali, podczas kiedy ja ich wyprzedzałem, zostali nerwowo obtrąbieni całą siłą moich fanfar. Wnętrze wozu przemieszczało się w rytmie wybojów. Tylko w wioskach zwalnialiśmy do 60-70 km/h, by za chwilę wyrwać 60 koniami na zapewne czekającą już dłuższy czas pierwszą załogę... Udało nam się wyminąć 2 lub 3 uczestników startowanych przez nas samych. Ryk tłumika zagłuszył ich pozdrowienia.

      W tym czasie kolega Yoyu siedział na miejscu zwanym potocznie wygwizdowem, ubrany w kaptur oczekwiał na załogi celem zapytania ich o poprawną odpowiedź. Spędził tam ponad 2 godzinki, zanim odebrał go Boguś kończący swoją próbę górską. Owa próba polegała na podjeździe pod zbiornik jeziora Żarnowieckiego w ściśle określonym czasie. Samochody przedwojenne(a było ich aż 6)miały na to 4 minuty, zaś powojenne ''tylko'' 2. Cały myk polegał na tym, aby dokładnie po 2(lub 4)minutach od startu dojechać na metę. Każda sekunda wcześniej lub później dawała punkty karne. Rekordzistą była załoga na Fordzie Taunsie, którzy mimo pouczenia o pokonaniu próby, wjechali na metę po 54 sekundach... Godnym podziwu jest fakt, że raczej większość miała czas zbliżony do ideału. Zawodnicy po tej próbie musieli także dopasować świece zapłonowe do głowicy. Poprawnie dobrana świeca to taka, która nie wystawała poza otwór w głowicy, lub też nie chowała się w nim za bardzo. Tutaj też nie było większych problemów...

      Najciekawszym zaskoczeniem był radar na 3 nogach, żywcem wyjęty z epoki Borewicza. Grill ten ustawiony na ograniczeniu do 40 km/h zarejestrował prędkośc 81 km/h(załoga na Mercedesie), drugie miejsce 62 km/h(załoga na IFIe). Raczej niewielu było poprawnie jadących. Co dziwne, Porsche Carrera z 3 litrowym silnikiem jechał zaledwie 27 km/h. Obawialiśmy się tylko, że starym zwyczajem kierowcy jadący z naprzeciwka ostrzegą światłami jadących szoferów. Choć szczerze mówiąc liczyłem na to, że zwyczaj ten nie zginie w narodzie...

      Po dojechaniu na metę 2 etapu okazało się, że całkiem niepotrzebny był nasz pośpiech. Po znalezieniu miesca i wykonaniu telefonu do Prezesa-spokonie, bez pośpiechu, u nas się opóźniło, mało mnie coś nie trafiło. Adrenalina po ostatnim wyczynie wciąż krążyła w żyłach. Więc spokojnie ustawiliśmy metę, wszelkie tablice, stoliczek z zegarem. Wyciągneliśmy produkty gotowe do stworzenia prowizorycznego drugiego śniadania. Zanim powstała pierwsza kanapka, pojawiła się pierwsza załoga. Oczywiście o kąsaniu kanapki nie było mowy. Z żalem w oczach przyjmowaliśmy dzielnych uczestników. Po przyjeździe 9-tego lub 11-stego zawodnika, przyjechał z Prezesem Yoy. Ucieszony poszedł do sklepu zakupić przekąskę typu flipsy i Ciocię Colę. Ukradkiem pochłaniane chrupki zastępowały myśl o obiedzie, który na nas czekał po zakończeniu mety. A może i nie, bo przecież po mecie mieliśmy zaraz start. Trudno, kanapek możemy zrobić dużo...

      Zegar na starcie wolno odnierzał upływające minuty. Co jakiś czas podchodzili zawodnicy z pytaniem, czy mogą wjechać wcześniej z wpisaniem prawidłowego czasu wjazdu, bo są głodni. Niestety, mówiliśmy twardo nie, chociaż też czekaliśmy na ten sam obiad. Zewsząd nadciągali ciekawscy turyści, którzy z podziwem w oczach oglądali zabytkowe wehikuły czasu. Dzieci oczywiście były najbardziej zaciekawoine, który jest najszybszy. Wyłonienie lidera odbywało się tą samą metodą, co za moich czasów młodości. Jedno spojrzenie na licznik, ostatnia cyfra jest maksymalną prędkością wozu. I tak dwusuwowa IFA wyciągała 140 km/h, Jaguar E type całe 220 km/h, że o innych wozach nie wspomnę. Oczywiście pominięte zostały całkowicie jednostki w milach i kilometrach. Cyfra jest cyfrą. Starsi z zadumą przypominali sobie swoje młode lata, kiedy to po brukowanych ulicach sunęły dzielnie Syrenki i Warszawy, Skody oraz pozostałe wozy. A czasy to przecież nie tak odległe...

      Kiedy metę opuścił ostatni klasyk, wraz za nim udaliśmy się na pałacowy podjazd. Zaparkowaliśmy fiacika na bruku i poszliśmy jeść. W ekskluzywnej restauracji poczułem się przez chwilkę jak gość 3 kategori, wszyscy pod krawatem w garniturach. Ale tylko przez chwilkę. Jako zupa był żurek podawany w wydrążonym chlebie, zaś na drugie pierogi ruskie. Pierwsze było pyszne, na drugie nie starczyło zapału. Posiłkował z nami Boguś i Jarek. Pokazywali nam wtedy wyniki z próby górskiej. Na szczęście na start do 4 etapu pojechał ktoś inny. Za to małą kolumną(pierwszy mój fiacik, potem Ford Taunus Edwarda, na końcu Akropolis Jarka)pojechaliśmy do Jastrzębiej Góry, pomóc przy kolejnej próbie sportowej. Jako że odbywała się ona na ulicy wyłączonej z ruchu kołowego, należało ją zabezpieczyć przed ruchem pieszym. A naściągało kolonii, turystów i miejscowych bardzo wiele. Do tego powtarzane co chwilka-proszę się cofnąć do krawężnikaniewiele pomagało. Kolonia nie mogła pojąć, że krawężnik to jest taki próg, a nie miejsce, w którym stoją. Na szczęście poszli sobie w końcu na kolację. A mi się skończył film w aparacie ;(

      Próba ta polegała na małym slalomie, wjeździe do garażu na zakręcie, wyjazd tyłem i slalom do następnego garażu. Tam kierowca wysiadał po łyżkę z jajkiem. Jajko musiało w całości dojechać do pierwszego garażu wystawione przez okno samochodu. Ponownie wyjście z wozu, odstawienie jajka(całego!!!)i slalomem do mety. Opony piszczały, skrzynie biegów zgrzytały, w niektórych wozach niesofrny tył szalał na boki na wąskich oponach. Silniki wyły na wysokich obrotach. A w całej próbie liczyło się tylko dowiezienie jajka nierozbitego do drugiego garażu. Czas owszem, dla niepoznaki mierzyliśmy. Ilość stłuczonych jajek była znaczna. Ale wrażenia i popisy niesamowite i niezapomniane. Kierowcy z wrażenia mylili trasę(wówczas dostawali tzw. taryfę - czyli 10 punktów karnych - dosyć dużo), potrącali pachołki(5 punktów karnych - ale nie więcej niż 10), zapominali wysiąść po łyżkę, nie mieścili się w zakręcie do pierwszego garażu. No i przecież patrzyli na nich kibice - to już samo w sobie powodowało duży stres...

      Kiedy przejechał ostatni zawodnik, próbę odbyło chyba naszych kilkoro klubowiczów, pozbieraliśmy słupki i pojechaliśmy liczyć wyniki dzisiejszego dnia. Zupka chińska jako podwieczorek i można ruszać do pracy. Długo się nie naliczyliśmy, bo zaraz potrzebni byli chętni do próby nocnej. Do wojskowej Dodge'y Jurka weszło kilkoro ludzi, Marek i Grzegorz pojechali Volksiem, zaś my z Yoyem posunęliśmy za nimi fiacikiem. Towarzystwo w półciężarówce dokazywało strasznie. Na miejscu znajoma ulica, tyle że teraz próba odbędzie się wyłącznie po slalomie, zaś na zawrocie musieli zapalić znicz. Zapałkami. Niby proste, ale dokonajcie tego w kompletnych ciemnościach, polegając wyłącznie na swoich słabych światłach wozu. Wylot ulicy zastawił w poprzek Dodge, zaś fiacik stał na poboczu z włączonymi postojowymi światłami. Po chwili Marek pożyczył mi pomarańczowego koguta. Włączony w zapalniczkę, ostrzegał przed niespodziewaną blokadą ulicy tych, którzy dzień w dzień(a raczej noc w noc)jeździli tędy po browar do sklepu ;) Rozpoczęcie uczestnictwa w slalomie poprzedzał test alkoholowy. Parę sekund dmuchania w alkomat i cała prawda wychodziła na jaw. Okazało się, że kilka (!!!) załóg jest kompletnie nietrzeźwych. Inni widząc, co się dzieje, w ogóle nie podchodzili do alkomatu. A to kosztowało dodatkowe 10 punktów. Po chwilowej konsternacji, że nikt nie wystartuje, pojawił się na trasie pierwszy zawodnik. Jedna lampa spalona, druga cięła w niebo. Nota bene co 4 zawodnik miał spaloną żarówkę, jak nie z przodu, to z tyłu. Oczywiście wszelkie podpowiedzi kwitowano- to już dawno.Beztroska niesamowita.

      Aparatów mieliśmy 4 sztuki. W tym jeden bez flesza. Uwieczniony fiacik z pomarańczowym kogutem na dachu, dziwne światła na slalomie, moment podpalania znicza, wszelkie artystyczne zdjęcia szlag trafił. Film się poddał i nic z tego, może z któregoś aparatu obok coś wyjdzie. Niby prosta próba, a jednak problematyczna. Pisk opon, ryczące tłumiki ściągały już lekko podchmieloną publiczność. Metody pokonania były różne. Wrażenia niesamowite. Czasami występował nawet problem z odnalezieniem stanowiska ze zniczem ;)

      Powrót z próby odbył się tym samym sposobem, co dojazd. Czyli ludzie na pakę do Dodge'a, Marek przed nimi, a fiacik na końcu z błyskającym w mroku kogutem. To, że nikt z tej półciężarówki nie wypadł, zakrwawa na cud. Po dojeździe na miejsce, ponownie liczenie i liczenie, wyniki musiały być rano na tablicy. Jedni liczyli na laptopie, inni na komputerze Yoya. Jedni drugim podrzucali wyniki z poszczególnych prób. Około godziny 2 nad ranem uznałem, że skoro mamy start rano o 10oo, to najwyższa pora iść spać. I tak też się stało, mimo że na dole debata trwała chyba do 5 nad ranem. A śmiali się często...


     Dzień trzeci


      Ranek zaczął się o 915, kiedy to prezes nas obudził, pytając na domkowych schodach o coś związanego z drukarką chyba. Starałem się jak mogłem odpowiadać wyraźnie, ale szło mi to jak człowiekowi dopiero co obudzonemu ;) Jedno spojrzenie na zegarek i gwałtowne starcie z rzeczywistością. Szybkie mycie, kompletnie nie było czasu na śniadanie, pozbieranie kart startowych, szybkie wyjście i już była za 10 minut 10. A z dala dał się słyszeć pyrkot rozgrzewanych silników. Tym razem już spokojne, bez przerazenia ze o czymś zapomnimy. Znajomy zegar i stolik. Yoyu posiłkował się napojem regenerującym, co skrzydeł dodaje ;) Ja jakoś lepiej znosiłem brak snu i jedzenia. Tego ranka przybyła jedna załoga więcej, na Mercedesie Cabrio z 1985. Startowaliśmy co 2 minuty, więc po godzinie wszyscy byli na trasie. Spokojnie zwinęliśmy stanowisko, Yoyu poszedł zamknąć dokładnie domek, zostawiliśmy tablice startowe w ośrodku(i tak bagażnik był prawie pełen)i spokojnie pojechaliśmy według wskazówek udzielonych przez prezesa. Czyli na rondzie we Władysławowie prosto i zjazd w prawo do portu. Na szosie turystów od groma. Gęsiego w tempie bardziej niż spacerowym, dobrze, że dziś bez pośpiechu.

      W porcie na mecie stał Boguś z Jarkiem. W kolejce na wjazd czekało jeszcze kilka załóg. Wszyscy przebrani do konkursu elegancji w stroje z epoki auta. Niektóre przebrania zaskakiwały pomysłowością np. hydraulicy z IFy z kluczem o rozmiarze 40 i wielkości parasola, chodzili od samochodu do samochodu z pytaniem, czy komuś tłumika nie dokręcić. Wozy ustawiały się na placu portu w koło, narastająco rocznikami. Większość z nas pilnowała klasyków przed dziecmi i ciekawskimi dorosłymi. Do znudzenia powtarzana fraza-prosimy nie dotykać samochodówraczej skutkowała. Ostatnia próba sprawnościowa była o tyle ciekawa, że oprócz elementów slalomu, czy wjazdu do garażu, na starcie należało zapakować 3 walizki(małą, średią i dużą)do samochodu(czy to do bagażnika, czy do wnętrza)i po dojeździe na metę wyjąć je i ustawić na linii mety w pozycji pionowej. Walizki miały na celu wyrównanie szans pomiędzy wozami małymi, które są zwrotniejsze i dużymi, do których szybciej można włożyć walizki, ale ciężej lawirować pomiędzy pachołkami. Publiczność i zawodnicy dopisali, pisków i ryków było dużo. Każdy dostawał mocne brawa na mecie. Metody były różne - w kabrioletach po prostu wrzucano walizki na tylne siedzenie, w małych wkładano oknem, zaś 4 drzwiowe - no cóż, pilot siadał na tylnej kanapie - ta metoda była chyba najszybszą.

      Uczestnicy rajdu pospacerowali na wycieczkę po Władysławowie, zaraz po niej poszli na obiad(a my słuchaliśmy muzyki)i popłynęli w morski rejs. Nie wiadomo dlaczego najpierw był obiad, a dopiero potem rejs stateczkiem, widocznie i tak jedzienie nie było smaczne i nie przejmowano się faktem, że podczas rejsu większość ludzi przy bujaniu mogła oddać pokłon Neptunowi :) Pilnowanie przez kilka godzin nieruchomo stojących gablot jest zajęciem bardziej niż monotonnym. Jedni z nas zaczęli kręcić bączki na asfalcie, inni zaczęli palić opony - ogólnie każdy zajmował się tak, jak umiał najlepiej. Zawiązał się piknik asfaltowy, siedzieliśmy i gadaliśmy, rozważaliśmy różne teorie. Z nudów założyłem filmowe tablice z lat 70-tych i oczywiście zaraz o tym zapomniałem. Komisja zajmująca miejsce w Oplu prezesa zapragnęła pojechać do ośrodka, coby mogli spokojnie policzć resztę wyników. Choć już wtedy zdradzili zwycięzcę... Bez protestu zawiozłem ich na miejsce, licząc na to, że straczy mi benzyny na powrót do stacji CPN-u. W drodze powrotnej starał się mnie staranować autobus, który na czołowe zapragnął wyprzedzić stojący na przystanku PeKaeS. On jest większy i co mu tam. Żaden klakson czy światła nie wzbudziły w nim poczucia winy...

      Na stacji benzynowej we Władysławowie pompiarz przyleciał do mnie kurcgalopkiem z pytaniem-ile lat ma ta Łada?Ja mu na to-Która?i zacząłem się rozglądać.-Jak to która, no ta przecieżi pokazał na fiacika.-to jest Polski Fiat.I od słowa do słowa rozgadał się chłopak, że on przecież wczoraj widział taki mały śmieszny kabriolet, chyba zielony(chodziło mu o BMW Dixi). Jak się dowiedział, że odbywa się rajd, ucieszył się bardzo, by zaraz posmutnieć, bo to był ostatni dzień rajdu. Zatankowalem paliwo, punkty na karcie i potoczyłem się do portu. Zaś w porcie przyjechał Marcin zamiast w Porsche, to MG cabrio. Pomogliśmy mu prowizorycznie naprawić masę akumulatora. Potem okazało się, że zgubił lub ukradli mu portfel. Poszukiwania zakończyły się bez rezultatu...

      Kiedy powrócili uczestnicy, uszeregowaliśmy kolumnę(kolejność przypadkowa). W eskorcie Policji i tempie 20-30 km/h pomknęliśmy głośno trąbiąc w kierunku Jastrzębiej Góry. Po drodze ludzie do nas machali, kierowcy jadący z naprzeciwka zwalniali lub nawet stawali. Nadziwić się nam nie mogli. Parada za miastem przyspieszyła do 50-60 km/h, by po chwili powrócić do 20-stki. Okrążyliśmy miasteczko bodajże 2 razy, odwiedzając chyba każdą ulicę. A ludzie machali i machali. Kilkoro uczestników znudzona jazdą zawróciła do ośrodka. W pewnym momencie zakorkowaliśmy się w wąskiej uliczce. Okazało się, że jesteśmy pod kościołem na wystawie fotografii. Muszę przyznać, że bardzo ładne fotografie morza, brzegu, zachodzącego słońca. Nie dane mi jednak było obejrzenie wszystkiego do końca, bo Magnusowi zagotowało się Volvo - myśleliśmy, że może coś poważnego. Wystarczyło poczekać, aż płyn torchę ostygnie i Magnus jako przedostatni pojechał do hotelu. My zaś czekaliśmy razem z Mercedesem W111 coupe. Jakoś nie mógł zapalić silnika, było tak gorąco, że każda próba uruchomienia powodowała zalanie świec. Po około 15 minutach udało się - silnik zawarczał. I już tylko w 2 wozy pojechaliśmy na spoczynek. Albo pojechać coś zjeść...

      Nie dane było posilić się, po 30-40 minutach miał się zacząć Bal Komandorski i wręczenie nagród. Tym razem nosiliśmy wyłącznie nagrody, jedzenie i picie było na miejscu imprezy ;) Garniturowo ubrał się tylko Prezes i Rafał, zaś pozostali mieli stroje wieczorowe na grilla(bo jak się okazało mało kto jadł tego dnia i każdy liczył na naszego grilla). Zwyczajowo wyczytanie i wręczanie nagród było momentami poważne, momentami śmieszne. Jedni byli zachwyceni wywalczoną pozycją, inni jak najbardziej rozczarowani. Kiedy wręczaliśmy dyplomy za zajęcie miejsc klubowych, zwycięski automobilklub zgromadził się na scenie cały. W podziekowaniach dla naszego wysiłku pojawiła się fraza-... i chociaż nie wszystko było dograne do końca...podszedł Bartek postury słusznej, przejął mikrofon i rzekł trzymając pod ramię mówcę-wszystko!. Mówca spojrzał na Bartka i przyznał, że wszystko było idelane ;) Rajd się kończył. Pozostała tylko część oficjalna. Lub też nasza alternatywna impreza z piwem i grillem. Kto wie, gdzie bawiliśmy się lepiej, tam na górze, czy na dole przy kiełbaskach...

      Udało nam się pójść z Yoyem i Piotrem nad morze(być w Jastrzębiej Górze i nie pójść na plażę). Droga jak w górach - setki stopni w karkołomnych schodach... Sama plaża króciutka, może miała ze 20 metrów. I piasek taki miły w dotyku, całkiem inny niż w Trójmieście, bardziej delikatny. Wystarczyło nam pół godzinki babrania się w mokrym piasku i głód nas pognał spowrotem. A grill już rozpalony, kiełbaski prawie gotowe. To był pierwszy i ostatni mój posiłek tego dnia... Co jakiś czas odwiedzali nas zawodnicy z innych klubów, zaciekawieni naszą imprezą. Siedzieli z nami i żartowali. Przed północą pojawił się starszy Pan, załoga nr 36. Dał nam stówę na zakup piwa. Tylko 3 osoby(Yoyu, Piotr i ja)byliśmy całkowicie trzeźwi. Już padły plany jazdy Mercedesem, kiedy przypomnieliśmy o barze na górze - całkiem niedrogo wypadała puszka Żywca. Najśmieszniejsze było to, że to ja zamawiałem w barze 24 piwa - ja niepijący!!! Barmanka spojrzała się zdziwiona, ale towar wydała. Zimne puszki zniesione do chłopaków wzbudziły zachwyt. Po chwili pojawił się sponsor piwa. Jak się później okazało nie tylko piwa. Po godzinie 2 poszliśmy w trójkę spać, zaś pozostali biesiadowali dalej. Palili w grilu drewnem, bo się węgiel skończył. Grill zmienił kolor z czerwonego na zardzewiały. Ale i tak nie dotrwał do rana, bo sponsor wywrócił się na niego. O 4 nad rane chłopaki wpadli na shcody z okrzykiem-Paweł, patrz, stówę Ci niesiemy, facio przewrócił się na Twojego grilla i go zabił. Chyba dopiero rano udało mi się przyswoić tą wiadomość dokładnie...


     Dzień czwarty i ostatni


      A w niedzielę o 10ooponownie obudziły nas głosy i deszcz. Padało. Chociaż i tak już bez znaczenia, bo więksszość załóg już się rozjechała do domów(kiedy oni zdążyli wytrzeźwieć?). Spakowani, po małym śniadanku także grupkami rozjeżdzaliśmy się do domów. Jeszcze tylko dociąć banerki i loga sponsorów z bramy i latarni, wepchnąć to gdzieś do bagażnika i jazda do Redy. Ponownie śniadanko u Yoya w domu i pomknęliśmy do domu. Jedyne co pamiętam, że zjadłem ciepły (!!!) obiad i zasnąłem. Ten dzień już się dla mnie skończył...
Rajd był wspaniałym przeżyciem, szkoda że jest tylko raz do roku. Jakoś na Wybrzeżu imprezy tego typu nie są zbytnio popularne... a szkoda.


a spod kół pryskał patynowy kurz niepamięci.





powrót do rajdów i zlotów