itinerer
To był pierwszy zlot zorganizowany przez nasz klub i pierwszy rajd w mojej karierze kierowcy. Przygotowania
trwały już tydzień wcześniej. Przynajmniej z mojej strony.
Próba przykręcenia chromowanej atrapy z przodu rozbiła się o brak metalowych wysięgników w jednym miejscu i nadmiar w drugim.
Lusterko na błotniku odpadło w przedbiegach(niby i tak bok do wymiany, ale pomyślałem, że głupio będzie wyglądało - co okazało się
błędem, bo niektórzy tak mieli). Ozdobna uszczelka na przednią szybę była zbyt zniszczona, by ją zamontować w miejsce tej wypłowiałej.
Ale najważniejsze, naprawiłem magnetofon. Naprawdę, działa, choć zajęło mi to pół dnia. Jednakoż można było to zrobić już dawno temu,
naszło mnie dopiero w obliczu długiej podróży bez dźwięków innych, niż basowe porykiwanie silnika, hurgot obcierających nadkoli i świstu
fletnerki - niemożliwej do domknięcia.
Lecz to wszystko nic, z wiadomych członków załogi pewniakiem byłem tylko ja - kierowca. Mój brat zrezygnował z powodu wyjazdu
niedzielnego (10 X) na mecz swego kolegi do Bydgoszczy. Funkcja pilota skakała miedzy Violą, Nikiem i Yoyem. Viola miała zajęcia na UG
i w wirze nauki i czasu wolnego zapomniała o całej imprezie. Niko wrócił dopiero I października, a do tego miał brać udział w regatach o
"Błękitną Wstęgę" . Yoy'u w poniedziałek nie wiedział, czy dostanie wolne w sobotę. Więc w pewnym momencie wychodziło mi, że pojadę sam.
Ale wiedziałem, że mogę liczyć na przyjaciół. W końcu w składzie załogi znaleźli się:
Nie mogłem zasnąć do 13o, może z powodu podirytowania całą wyprawą, a może dlatego, że mi się dobrze gadało z Yoy'em. Nieważne.
O 845Lord Kryspin łaskawie zapalił i ruszyliśmy w posmaku przeszłości pod kościół św. Barbary. Wziąłem 13 numer startowy. To
znaczy wg jednej listy 13, według tego, co na numerze - 12a. Mój brat pomagał przymocować do drzwi numery startowe, przejrzał jednym okiem itineraire(fon. itinerer).
Nadeszli Niko i Yoy z prowiantem. Staliśmy koło Cadillaca 59', a mimo to kilka osób wyraziła zainteresowanie Fiacikiem, którego stan daleki jest od
ideału. Na 10 minut przed 10ooodbyła się odprawa, kierownik trasy (Jarek Korczyński) tłumaczył zasady itineraire. Mieliśmy start
o 103o. Tuż przed tym Niko znalazł na tylnej półce kartkę z napisem "Służbowy pojazd mafii", kto miał, ten włożył ciemne okulary.
I mimo, że na starcie chcieliśmy(-ałem)się jakoś wyróżnić(?), to pisk opon nie wyszedł nam za bardzo. Miast przeciągłego krzyku kół pojawiły
się urywane, spazmatyczne kwiknięcia miejscami ślizgającego się sprzęgła(a jest nowiuteńkie ?). I do tego w tych drganiach spadła przednia
półka wprost na kolana pilota, zrzucając jednocześnie itineraire na podłogę. Tym sposobem przejechaliśmy pierwszy skręt w lewo po 200 metrach i
.. pojechaliśmy prosto. Oczywiście objazd trwał 2 kratki i 100 metrów krócej, ale konsultant dostał szału, że nas wykluczą, że dostaniemy
punkty karne. Szczerze mówiąc był moment, kiedy myślałem podobnie, ale przecież nie było punktów kontrolnych na trasie. Tak więc szybko
przeliczaliśmy następne kilometry w kratkach i wszyscy pilnowaliśmy trasy. Podział ról przypadł następująco : Yoy'u skupiony był na itineraire'erze,
Niko zaglądał mi przez ramię i głośno mówił, ile kilometrów do następnej kratki(a że kierownica mu zasłaniała przejechane setki metrów, miał
częstą ochotę ściągnąć ją w prawo - dobrze, że się powstrzymał). I moja - skupić się na drążku zmiany biegów, wiecznie parującej szybie,
włączaniu wycieraczek, zaglądaniu pilotowi przez ramię w itinerer i zmianie taśmy w magnetofonie. Poza tym, mogłem sobie pokręcić kierownicą.
Na Oruni dogoniliśmy Marka i Grzegorza Rutkę - biało-niebieskiego Fiata 1100 rocznik 1958. Człowiek ten jechał niestrudzenie spokojnie prawym pasem
60-tką. W sumie było to dobrze i źle. Pokazywał nam trasę(którą notabene rozgryźliśmy do rozjazdu na Nowy Dwór), ale też odbierał frajdę
samodzielnego odkrywania tajemnic itinerera. Dlatego też po odstaniu swego w korku przed Tczewem, po wykonaniu 1 zadania(podchwytliwego, ale
doceniliśmy przeciwnika poruszającego się beztrosko po trasie białym Fiatem 125p z numerem K - Kierownik, Komandor czy Korczyński?)i dokładnie(no prawie)obwąchaliśmy te konstrukcje mostu. Były na pierwszy rzut oka 3, ale po minięciu zakrętu wyszło nam, że 4.
No i zaczęło się. Bruk. Może innym to nie przeszkadza, ale u mnie na takiej nawierzchni daje się we znaki wszystko. Nie, nic się nie odrywa, jeszcze nie,
ale hałas jest niemiłosierny. Dogoniliśmy Zbyszka Wielgusa na Fordzie Prefekcie z 1951. Stał na poboczu, za nim zahamował Marek i my. Ten pierwszy robił
postój krajoznawczy, ten drugi walczył z chłodnicą. Nasza załoga jednomyślnie udała się na zwiedzanie krzaków. Dojeżdżali inni, a myśmy odjechali.
Być może niesłusznie zostało to odebrane, jako chęć bycia pierwszym. Chcieliśmy sami walczyć ze skrótami myślowymi autora naszego papierowego przewodnika.
Z ponownie oderwaną półką zajechaliśmy do drugiego zadania - małego, ślicznego kościółka. Ustalenie fundatora w/w instytucji nie było łatwym zadaniem ,
które skutecznie utrudniała krata za drzwiami, oraz lekki półmrok panujący w świątyni. Srebrny Volkswagen Variant T 36 z 1967 roku wyrwał, zanim zdążyliśmy
wysiąść, inni też nie zabawili długo, lecz cierpliwość cnotą jest. Perfidia zadania święciła tryumf, fundatorów wielu, to ołtarza, to dachu, a kościoła -
czyli tego właściwego, widać było słabo i niewyraźnie. Zielonym, wyblakłym flamastrem w środku kartki, między drobnym drukiem kilkunastu innych darczyńców.
Po wyjściu strzeliliśmy sobie fotkę na tle bardziej zardzewiałego boku naszego wehikułu. Za nami wystrzelił granatowy Prefekt.
Droga śliska, zaczęło padać. Asfalt(jeśli tak można nazwać kleksa na kleksie kleksem pokrytego)cały w liściach, błocie z pola i pierwszych kroplach deszczu.
Fiacik zaczyna być w swoim żywiole - pełny kufer(razem z kołem od Zbyszka, które nam dał tuż przed startem)i nas trzech. Tył leciutko tańczył na zakrętach,
lecz o tym wiedziałem tylko ja, brak pasów i tak napawał pewną dozą obawy niektórych członków naszej załogi. I słusznie, tyle tylko że tych pasów nie było kiedy
przykręcić. W skupieniu na walce z wycieraczkami i parującymi szybami przejechaliśmy 3 zadanie. Choć pilot widział nazwę przedsiębiorstwa - Sad - to ja
nie byłem pewien, czy aby nie ma tam jakiegoś innego z tyłu - ukłon do podstępności kierownika trasy. Prawie 800 metrów na wstecznym(licznik się wtedy cofa)i dogonił nas Zbyszek na Prefekcie. Mieliśmy ten przywilej dziennego licznika z podziałem na setki metrów, a podejrzewam, że większość dysponowała wyłącznie
licznikiem całościowego przebiegu(lub nawet w milach). Wyszło nam, że to było Przedsiębiorstwo SAD.
Dalsza trasa była okropna ze względy na huk, jaki powodowała nawierzchnia. Do tego zabłocona przez traktory wożące buraki(w sobotę !). Zadanie 4 było przesunięte
o prawie 600 metrów. I choć potem nam powiedziano, że nie należy ściśle się trzymać wyliczeń, to do tej pory było co do 0,1 km. Mieliśmy policzyć filary znajdujące
się na ganku we dworku. Na pierwszy rzut oka było ich 8. Ale pilot i konsultant byli uparci i wszędzie wietrzyli podstęp. Owszem. Filarków było 8 i 6 połówek
wpuszczonych w ścianę. Tym razem też długo nie zabawiliśmy w gronie współzawodników, lecz nie pchała nas żądza zwycięstwa. Naprzykrzył nam się miejscowy(chyba)człowiek, który w stanie lekkiego podgazowania napojami uznanymi za wyskokowe w sposób zbyt bezpośredni wszedł z nami w kontakt.
Paliwa ubywało w strasznym tempie. Wypominałem sobie, że nie zatankowałem rano do pełna, tylko wystartowaliśmy z połową. Załadowany po brzegi bagażnik i nas troje
wyraźnie dociążaliśmy tył auta, co powodowało przechył. Zbiornika też. Skutkiem czego paliwa było mniej, niż byśmy tego chcieli. Walka z czasem, z pogodą, z drogą i
własnymi możliwościami. 64 kilometr. Po długiej i zawiłej drodze nareszcie skrzyżowanie. Ponownie jesteśmy na drodze do Grudziądza. Pilot dobrze rozpoznał bardzo
znany mu kawałek trasy.
Zjazd z miłej i szerokiej drogi. Dziwi nas tylko to, że mnóstwo ludzi patrzy na nas z pewnym niesmakiem. Rozwiązanie miało nastąpić za 7 kilometrów, kiedy to część
załogi siedząca po prawej stronie poszła liczyć ołtarze, po opuszczeniu wozu ogarnęła mnie niemoc i zgroza. Fiacik był brudny, co kompletnie nie oddaje potęgi
zabłocenia. Od maski do kufra przez linię okien cały był szary. Numery startowe na deszczu wypłowiały, ale się nie rozpłynęły. Załoga dwa razy chodziła weryfikować
rozwiązanie zadania. A potem się okazało, że była tablica, na której wszystko było napisane - 21 ołtarzy. W międzyczasie udało mi się zapytać przechodzącego chłopaka
o miejsce ustawienia CPNu. Na mój widok cofnął się znacząco(przecież padało, czy to takie dziwne?), a potem wyszło mu, że będziemy mijać po drodze. Nie podał
tylko, kiedy po drodze ....
Zdjęcie pod kościołem, kiedy to załoga próbowała się włamać do otwartego auta uwieczniło ogrom brudu zalegającego na nadwoziu. I według konsultanta opóźniło znacząco
nasz wyjazd. Cytuję"Jak na każdym postoju będziesz robił zdjęcie, to stracimy na to przeszło 30 minut". Ta żyłka sportowca u każdego kierowcy, pulsująca
adrenalina, szybsze tempo - to jest piękne.
Poszliśmy ostro. Zaczęło kropić. Liście są wszędzie. Wycieraczki się rozchodziły, i mimo, że po 40-stce nie nadążały zbierać zalegającej wody na szybie, było całkiem
nieźle. W magnetofonie przebijało się Papa Dance, tuż po strajku załogi na próbę kolejnego włączenia Rock'n'Rolla. Krajobrazy były naprawdę prześliczne, widok zapierał
nieraz dech w piersi. Zadanie 6 - komu była poświęcona tablica pamiątkowa na szkole - zostało bez trudu rozpracowane. Nasza czujność powoli ulegała przytępieniu(co miało nas srodze pokarać, choć nie jedynych).
Obrzydliwa kontrolka paliwa bezczelnie żarzyła się swoją bursztynową poświatą. Wskaźnik niebezpiecznie kiwał się na lewo od zera. A stacji ani widu, ani słychu.
Chcieliśmy tankować wcześniej, w Starogardzie Gdańskim, lecz przegonił nas czerwony MG z 1970 wraz ze swą sympatyczną załogą. I tak podjęliśmy dramatyczną
decyzję o zatankowaniu(koniecznym!!!)w ciągu najbliższych 30 km, lub spacerku do Stacji. I nawet żelazna rezerwa w bagażniku(4 litrowy kanister)nie poprawił chwilowego nastroju załogi, która i tak była rozochocona całą wyprawą.
Na 7 zadaniu nawet nie wysiadaliśmy z wozu. Klucze do remizy miały 3 osoby jak wół wypisane na drzwiach. A lało już całkiem porządnie. Po 2 km minęliśmy w zawrotnym
tempie stację benzynową. Za nami jechało MG, Ford Capri i czerwona Prototypowa, plastikowa Syrenka. Nasz nagły zawrót w przeciwnym kierunku od dotychczasowego całkiem
ich zmylił. Zwolnili i prawie zawrócili. Nie mieliśmy na celu wprowadzenia dezorientacji, po prostu wskaźnik już dawno stał na zero.
Była otwarta. Przed nami w kolejce tylko maluch. Lało jak z cebra. Czas płynął oszałamiająco, i tylko nie było pompiarza. Po nerwowych klaksonach(moja załoga było
lekko poddenerwowana - to już 10 minut nikogo nie ma, a w F1 trwa to niecałe 8 sekund...)przyszedł wybawiciel. Tanknęliśmy za 50 zł - to już pół baku(myślałem
o tej tańszej stacji). Ostry start z wizgiem i byliśmy na trasie - niecały kwadrans do tyłu. Pogoda była niesprzyjająca, lecz starałem się nadrobić stracone minuty
- możliwe, że padnie pytanie po co? Nigdy nie wiadomo, co nas jeszcze mogło spotkać na trasie. Stówa i lekki pomruk zadowolonego silnika. Fiacior, autobus i traktor -
naprawdę zadziorni przeciwnicy, nijak nie chcieli ustąpić. Najlepiej jeszcze dodać gazu, kiedy ich wyprzedzałem, szczególnie ten ostatni. Ech, kultura ...
Na zadaniu 8 dogoniliśmy MG i Srebrnego VW Varianta. Ten drugi wyrwał na nasz widok. MG odszyfrowywało napis na tablicy poświęconej rolnikom, którzy oddali życie za
ojczyznę w 1939 roku. Pilot wyskoczył przepisać te wiadomości, konsultant siedział z tyłu nerwowo patrząc na MG. Kiedy Piotr szedł do auta, Niko rzekł"no zapalaj silnik!"Ja na to mocniej nacisnąłem akcelerator - silnik ryknął delikatnie -"Przecież nie gasiłem". Yoy'u wpadł do szoferki i wystartowaliśmy na dalszą część nieznanego.
Po drodze mijała nas z naprzeciwka Syrenka i Ford Capri. Zdziwiliśmy się, lecz szybko mieliśmy się przekonać, że sami uczynimy w tył zwrot...
Pod remizą - zadanie 9 - stał Kierownik trasy i Ford Prefekt. Krótkie zatrzymanie, spisanie atrybutów Remizy, i dalej w drogę. Konsultant nie zdążył nawet otworzyć drzwi,
by spytać, ilu jest przed nami. Itinerer wydawał się być narysowanym przejrzyście. Zgadzały się znaczące kratki - miejsce pamięci - nawet schemat skrzyżowani, szkoła i
ilość kilometrów. Tyle tylko, że w tej szkole - zadanie 10 - nikogo nie zamordowali w 1939 roku, a na pewno nie nauczyciela. Wszystko się zgadzało, szkoła po prawej.
Stało już tam kilka aut Cadillac Fleetwood z 1959, Prefect, BMW na olsztyńskich numerach. Motocykle pierwsze zrezygnowały. Myśmy nawet obeszli sołtysa i nauczycielkę.
Nic. Telefon do Kierownika i już wiemy, pomyłka w odczycie trasy, skręt o jedno skrzyżowanie za wcześnie. Wracamy do remizy. Po drodze spotkaliśmy Skodę 1000 MB z 1969.
Wracają za nami. Pod remizą kierownik znaczącym gestem pokazał nam kierunek jazdy. Dalej poszło łatwo. Trasa pokonywana coś koło stówy - opony mają świetny bieżnik,
lecz staram się nie przesadzać, licho nie śpi. Zgadza się, jesteśmy na dobrej drodze. Dogoniliśmy motocyklistów i Cadillaca. No i chwilę jechaliśmy za kierownikiem.
Chwilę, bo nakazane zostało nam wyprzedzenie pojazdu, którego kierowca znał trasę. Najpierw hamulcówkami, co nic mi nie mówiło, tego rodzaju zachęty nie spotkałem dotychczas,
dopiero migacz wyjaśnił sprawę. Szkoda, że kierownictwo nie chciało się ścigać swym Fiatem. Mieliśmy ochotę(straszną)ich dogonić i w walce wyprzedzić. A tak odebrali
nam całą zabawę. Choć nie zabrakło stwierdzenia, że nam nie ucieknie. Chwilę po zjeździe na boczną drogę dopadliśmy zadanie 11 - czas odjazdu autobusu PKS do Śliwic
przez Kasparus. Nie staliśmy długo - współrajdowcy byli za nami.
Dognaliśmy VW Varianta. Niko stwierdził, że"Czują nasze plecy na swoim oddechu", zamiast odwrotnie. Koło szlaku turystycznego Yoy'u pobił swój rekord , wyszedł i
za 15 sekund był z powrotem z hasłem na ustach -"Jedź!". Droga wąska, w lesie, łagodne łuki. 9 dych i darmowe mycie podwozia. No, nie tylko,także miejscowe wypłukanie
elementów karoserii. Z naprzeciwka leciał maluch bez świateł, dobrze, że czasem któryś z nas patrzył na drogę. Z nerwów zamrugałem długimi, któryś z nas trąbnął, fanfary ryknęły
całą swą mocą(Yoy, a któż by inny?), i facet wpłynął na pobocze - dosłownie. Nic mu się nie stało, więc pomknęliśmy dalej. Pod koniec tej drogi ukazał się nam Mercedes
111W - dwudrzwiowe coupe i Ford Capri. Razem rozpoznaliśmy stojące na posesji dwie ciężarówki - Stara 20 i Skodę 714. Tyle tylko, że w ferworze walki nikt nie zwrócił uwagi
na obowiązujący zakaz ruchu na tej drodze. Nic to. Tak dojechaliśmy do zadania 14 - komina, stało już tam kilka aut i każdy się zastanawiał, czyje dymy odprowadza komin zapchany
śmieciami i pękami liści? Wyszło nam, że obecnie niczyje. Po drodze błotnistej wydostaliśmy się na asfalt, by za 3 kilometry spotkać nerwowo miotających się rajdowców. Było
nas pełno. Skrzyżowanie które widniało na itinenerze wyglądało na rondo, którego nie szło znaleźć. Za nami jechał Marek na Fiacie 1100. To już 13 km ponad to, co widniało
na wyliczonych odległościach. Szybka decyzja(skąd się mi to wzięło?)i pojechaliśmy w prawo - jak się potem okazało dobrze. To też była podpucha, bo gdyby jechać tak,
jak to było narysowane, to trzeba by było prowadzić pod prąd. Potwierdzenie po 200 metrach i zaczęło się. Lekkie Camel Trophy. Dognaliśmy BMW, z powodzeniem dokonaliśmy
manewru wyprzedzającego. Jakoś lepiej było jechać 50-tką, niż w rytm wertepów sunąć 30-ści. Mniej rzucało. No i zostało 50 minut do końca. Kapliczkę widzieliśmy dzięki
wyliczeniom konsultanta, który przy 60-ciu informował nas o pozostałych metrach do zadania 15. Data była widoczna jak wół, tak więc nawet nie zwolniliśmy. Udało się nam za
to pozdrowić dzieci. Szukając pomnika pamięci narodowej - zadanie 16 i ostatnie - ponownie minęło nas BMW, któremu udzieliła się gorączka wygranej. Stawaliśmy przy każdym drogowskazie,
kamieniu(swoją drogą, nie wiedziałem, że w Polsce mamy tyle takich miejsc). W między czasie zrezygnował Capri i zawrócił(było już ponad 3 km wg wyliczeń itinerera),
więc wyprzedzało nas tylko BMW. Jest. Kamień po lewej stronie. Pilot otworzył drzwi Fiacika, krzyknąłem"go go go go"stylem angielskich kibiców, i pilot BMW rzucił się
biegiem do Kamienia. Wyrwali przed nami. Nie szkodzi. Znowu pozwiedzaliśmy krzaczki. Ale potem silnik zawył na wysokich obrotach, kilka zakrętów i nasi znajomi na trzecim biegu
zostali wyprzedzeni. Padał deszcz, ale asfalt był czysty. Pilot stwierdził"To było BMW ?"i zaraz potem"Brawo dla Polskiej Myśli Technicznej !!!". Trasa wydawała
mi się znajoma. Nawet więcej, byłem przekonany, że jest to droga na Wdzydze Kiszewskie, gdzie w gorszych warunkach gnałem o wiele szybciej, tyle, że innym wozem.
Śmigaliśmy stówką, czasem 110. Zakręty planowałem sobie wcześniej, wycieraczki wybijały rytm Rock'n'Rolla. Wiatr świstał w uchylonych fletnerkach, szyba była przejrzysta. Pilot
stwierdził"Mam świetny humor", powiedziałem, że ja też, tylko konsultant rzekł"A ja mam pełne gacie!"Istotnie, woda zalegała na szosie, ale było szeroko. Zresztą
szybko BMW znikło w wiecznie zaparowanym wstecznym lusterku. Lord Kryspin szedł jak marzenie, świetnie się prowadził, leciutko zarzucając tyłem na zakręcie. Zacieśniał zakręty,
czy się dodało, czy odjęło gazu. Po prostu na takie chwile człowiek czeka długimi tygodniami. I nie piszę tego jako zwolennik szybkiej jazdy, tylko jazdy wspaniałej, kiedy są po temu
warunki, zachowuje się swój własny - dostatecznie duży - margines bezpieczeństwa, i gdy nic nie rozprasza uwagi, nie denerwuje. Kiedy czuję się bezpiecznie, a zarazem lekko. I wiem,
że moje działania nie przyniosą nikomu szkody. Jakież było moje zdumienie, kiedy mijałem tablicę z napisem Ocypel.
Tu właśnie był koniec rajdu, a do tego byliśmy drudzy i przed czasem( 30 minut). Mimo, iż według itinerera mieliśmy jechać ok. 1,2 km(co chciałem na siłę uczynić),
pilot i konsultant zauważyli Auto Kierownika. Więc skręt w prawo i udało nam się jeszcze dostrzec Skodę Octavię z daszkiem od Wartburga. Z któregoś domku wyskoczył do nas człowiek i
w pełnym galopie dopadał nasz wehikuł. Stanąłem, myśląc, że jest tu jakiś zakaz, albo coś takiego. Nic z tych rzeczy. Z lekkim poddenerwowaniem wpisał nam czas przyjazdu i chciał
od nas rozwiązane testy. No ludzie, kiedy, my tu w walce z żywiołem, Polską Myślą Techniczną, itd. A tak na marginesie to byliśmy w tym ośrodku drudzy(jeśli doliczyć Kierownika
- to trzeci). Na spokojnie"no szybciej, opatrunek uciskowy, czy wyjałowiona gaza ?!?"wypełnialiśmy testy, i aby nie popełnić więcej błędów, naprędce oddaliśmy je Jarkowi.
Po jakichś 10 minutach zaczęli dojeżdżać następni zawodnicy. Zaczęło lekko mżyć. Wiał zimny, przenikliwy wiatr. Dopiero teraz do mnie doatrło, że jest już 15oo. I że jestem straszliwie
głodny. Pożarłem Prince-Polo i 2 suche bułki, popite wodą mineralną. I to naprawdę zaspokoiło moje łaknienie. Prawie godzinę staliśmy na dworzu, dzieląc się miejscami w domkach, witając
nowo nadjeżdżających i rozmawiając o tysiącu różnych rzeczach. Ponownie fotka załogi przy szalenie ubłoconym Fiaciku. Tym razem również fotografujący stwierdził, byśmy stanęli w sposób
uniemożliwiający uwidocznienie przerdzewiałego błotnika.
Nadeszła wreszcie długo oczekiwana chwila uroczystego wymienienia zwycięskich załóg. Nieśmiało zaczęli
nadchodzić ludzie, lokując się za stołami w sali, pośrodku której stał stół bilardowy. Komandor, po krótkim wstępie i podziękowaniach
dla wszystkich uczestników(nawet tych, którzy nie dojechali), a potem, potem zaczął od najwytrwalszych, czyli od motocyklistów.
Zaczął wymieniać od 3 miejsca. Niektórych załóg już nie było, tak więc dostarczeniem pucharu zobligowano pozostałych zawodników.
Co do nas, siedzieliśmy sobie cichutko, głośno bijąc brawo dla najlepszych, a w głowach nawet nam nie zaświtało... Korczyński
przeszedł do pojazdów 4-kołowych.3 miejsce zajęła załoga z numerem 12 alfa, kierowca Paweł ... i pilot Piotr .... A my nic,
spokojnie biliśmy brawo, rozglądając się, któż to taki. Kiedy Nikodem nas trącał, żebyśmy wstali po odbiór dyplomu i pucharka,
byłem jak ogłuszony, Korek nam gratulował, bo prawie mieliśmy 2 miejsce(tyle samo punktów -6, co załoga Marka na Fiacie 1100), ale
uznano, że nie będzie dogrywki. Osobiście nie mam nic przeciwko, nadal jestem zaskoczony zajęciem 3 miejsca na moim pierwszym rajdzie.
Na koniec wszystkie zwycięskie załogi poproszono do współnego zdjecia. Tak do końca byłem pewien, że zaszła pomyłka i się obudzę.
A z punktacją to było tak, za każdą błędną odpowiedź - 3 punkty, za każdą minutę spóźnienia - 1 minuta, z tym że, nie można naliczyć więcej
niż 30 punktów. A zwycięska załoga na VW T36 popełniła tylko jeden błąd.
Z rozpaleniem ogniska mieliśmy pewne problemy, jako że zaczęło padać. Komandor potrzebował podpałki,
tak więc poświęciliśmy nie wykorzystane itinerery, numery startowe i inne gazety(część uratowałem). Waldek pojechał po
podpałkę w płynie i tym sposobem rozpaliliśmy ognisko na starsznym wietrze. Upiekliśmy kiełbaski, wypiliśmy, kto co miał, zrobiło się ciemno.
Część ludzi zdążyła odjechać do domu, część postanowiła zanocować. Zaliczaliśmy się do tych, którzy pojadą do domku. W narastającym
deszczu pożegnaliśmy się ze wszystkimi, zapakowaliśmy do Fiacika co nasze i w drogę. Było strasznie ciemno, padał ulewny deszcz,
szyby parowały, ale z każdym kilometrem byliśmy coraz bliżej domu. Wyprzedziliśmy "babcię", oni też jechali do Gdańska. W
Starogardzie zaczęliśmy sobie podśpiewywać, robiło się coraz senniej. Wrażenia, emocje i zmęczenie opadły nas jak stado kruków.
Jechaliśmy coraz wolniej, robiliśmy sobie przerwy w podróży, by otrzeźwieć(nic nie piliśmy!!!), by w końcu zobaczyć
tablicę miasta Gdańsk. Yoyu postanowił jeszcze wracać SKMem do Redy, przecież to 50 km stąd! Nika odwiozłem do domu i sam w
dźwiękach rock,n,rolla sunąłem przez uśpione miasto, by po chwili ustawić się w znajomym miejscu na parkingu, silnik umilkł, a
cykający termostat zdradzał, że nie tak wiele godzin temu Kryspin ścigał się po wąskich szosach...
Tak na marginesie; numery startowe miałem aż do marca, kiedy to po zimie wyciągnąłem Fiacika na
świato dzienne. I do dziś miło wspominam swój pierwszy rajd...